piątek, 14 listopada 2014

Boyld Chalplam: Wojna martwych - Rozdział 1

            Do uszu Jane doszedł głośny wystrzał. Rozległ się zza pleców dziewczyny i niczym osa wwiercająca się w otwór w pniu drzewa, zagościł w jej głowie. Zdezorientowanie i niedowierzanie, jakie towarzyszyło jej przez cały dzień, przybrało teraz na sile. Przed momentem rozstała się z chłopakiem i według niej, tym razem na poważnie. Nie jak dotychczas, kiedy złe dni stanowiły niewielki procent ich życia, a rozstania podobne do dzisiejszego, bywały zwykłym przekomarzaniem się, aby dać odpocząć jednej lub drugiej stronie na kilka godzin. Tym razem stało się zupełnie inaczej, a rozwiązaniem tego mogły być jedynie długie żmudne rozmowy. Zastanawiała się nad tym czy ma na tyle siły, aby zacząć wszystko od nowa.
            Tymczasem strzał spowodował, że Danny osunął się bezwładnie na ziemię, parę kroków przed nią. Jane z początku nie miała nawet najmniejszego pojęcia, co ma zrobić. Chwilę później, gdy tylko udało jej się zacząć racjonalnie myśleć, podbiegła do niego, by sprawdzić, co się stało.
– Danny – wykrztusiła, klękając tuż przy jego boku. – Skarbie, co ci jest?
– Khy…khy – Chłopak zakaszlał, wypluwając jednocześnie odrobinę krwi.
– Jezu, Danny…
Oszołomienie wciąż brało górę nad Jane. Nie mogła zrozumieć, jak w ciągu zaledwie, jednego, krótkiego wieczora, całe ich dotychczasowe życie, wywróciło się do góry nogami, zostawiając po sobie jedynie chaos. Najpierw guma, później brak zapasowego koła i skrzynki z kluczami, prawie cztery kilometry do najbliższego miasteczka, w ciągu których zdążyli się pokłócić jak nigdy przedtem, a teraz jeszcze to.
            Nie mogąc się doczekać odpowiedzi szybko obejrzała wzrokiem ciało Dannego, szukając czegoś, co wytłumaczyłoby stan w jakim się znalazł. I wtedy zauważyła o co chodzi. Flanelowa koszulka, w którą przebrał się zanim wyruszyli szukać pomocy w najbliższym miasteczku, w okolicy tali była w połowie przesiąknięta krwią.
– Kula – wyszeptał chłopak, unosząc głowę, aby być bliżej ucha Jane. – Kula, kochanie…
– Spokojnie… Tylko spokojnie – upominała, bardziej siebie. – Zaraz coś wymyślimy. Masz – powiedziała, ściągając koszulkę, w którą była ubrana zostawiając na sobie jedynie czarny stanik. Przyłożyła ją do rany i położyła na niej ręce Dannego. – Uciskaj. – Zakomenderowała podnosząc się z klęczek. – Zaraz wezwę karetkę i wszystko dobrze się skończy, słyszysz mnie kotku? Tylko proszę nie zasypiaj, dobrze?
– D…dobrze – wykrztusił, wypluwając po raz kolejny kilka kropel krwi, które wylądowały na jego torsie upodobniając go jeszcze bardziej do umierającego człowieka.
– Dlaczego tutaj nie ma zasięgu… Kurwa! – Krzyknęła coraz bardziej zrozpaczona dziewczyna, stukając raz po raz w wyświetlacz telefonu. – No proszę, choć malutka kreseczka. Tylko jedna.
            Starania dziewczyny spełzły na niczym. Nawet niewielka kreska zasięgu, nie chciała pojawić się na wyświetlaczu, dając Dannemu jakąkolwiek szansę na przeżycie. – Ale przecież coś trzeba zrobić. – Przypomniała sobie o ilości krwi na koszulce, w jej myśli wkradł się najgorszy ze scenariuszy, a co jeśli jakiś kula uszkodziła jakiś ważny organ? Musiała szybko podjąć decyzję, która uratuje mu życie.
– Danny skarbie, słyszysz mnie?
– Uuu…uciekaj stąd – wyszeptał tak cicho, że mało brakowało a nie usłyszałaby jego słów.
– O czym ty mówisz?
            Jednak zanim chłopak zdążył odpowiedzieć, Jane sama domyśliła się o co mu chodzi. Ktoś, kto postrzelił jej chłopaka zapewne miał sporo czasu, żeby podkraść się bliżej i spróbować zapolować na nią. Stała się zwierzyną dla człowieka, który tak bezpardonowo poczęstował Dannego kulką. W oczach dziewczyny znów zagościła panika.
– Nie mogę cię tak zostawić – wyjąkała ochrypłym głosem. Znów się rozkleja i z pewnością za moment nie będzie w stanie racjonalnie myśleć, a to w tym momencie jest jej niezbędne. Trzeźwość umysłu i opanowanie. Tylko to mogło uratować chłopaka.
– Danny, posłuchaj mnie teraz uważnie. Słyszysz mnie?
– Tak… – wydukał resztkami sił mężczyzna.
– Pójdę teraz najszybciej jak potrafię do miasteczka, jest całkiem niedaleko. Ty przez ten czas musisz być cały czas przytomny. I musisz uciskać ranę. Rozumiesz? – Kiwnięcie musiało jej wystarczyć.
            Do głowy przyszła jej nagle całkiem niespodziewana myśl. Przecież Danny ma pasek – wyciągnęła go ze spodni i nie bacząc na bolesne miny, przewiązała chłopaka w pasie dociągając jak najciaśniej . Może w tak sposób spowolni choć odrobinę upływ krwi i podaruje swojemu ukochanemu parę minut więcej. Jeszcze pocałunek w czoło oraz ciche przypomnienie by postarał się nie stracić świadomości. Jane doskonale wiedziała, że mężczyzna zrobi wszystko, o co go poprosi, jak nie dla siebie to z pewnością dla niej.
            Biegła szybko, o wiele szybciej niż biegała dotychczas. Nigdy nie miała przed sobą tak niecierpiącego zwłoki celu. Myślała, że jeśli tylko zbliży się do Fullshvill odzyska choć kreskę zasięgu i uda jej się zadzwonić na pogotowie. Kilkukrotne sprawdzenie wyświetlacza, stało się jedynie zbędnymi przystankami, które mogą zaważyć na życiu Dannego. Zbliżała się do skrzyżowania, a mgła panująca na drodze uniemożliwiała dostateczną ocenę sytuacji. Wbiegając na środek zetknięcia się dwóch szos o mały włos nie została rozjechana przez ciemny samochód, który poruszał się bez włączonych świateł.
– Co ty do cholery robisz? – Spytał ze złością kierowca, wychodząc z pojazdu.
– Jezu, jak dobrze, że pana widzę. – Ucieszyła się Jane, zbijając tym samym mężczyznę z tropu. Całkowicie zapomniała, że to przez jego głupotę mało nie została rozjechana, ważne było to, że jest tu ktoś i będzie w stanie jej pomóc. – Szybko, musimy jechać, niech pan wsiada – rozkazała dziewczyna biorąc otępiałego mężczyznę za mankiet jego munduru i ciągnąc w stronę samochodu.
– Możesz mi powiedzieć, co jest grane?
– Jest pan policjantem! – Wykrzyknęła uradowana, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że mężczyzna nosi na sobie mundur.
– Jestem. Musisz mi powiedzieć, dlaczego weszłaś mi pod koła. Odbiło ci czy jak?
– Nie ma czasu na gadanie – uciszyła go kobieta podnosząc przy tym dłoń. – Tam leży mój chłopak, został postrzelony. Bardzo mocno krwawi, jeśli natychmiast nie trafi do szpitala… – głos dziewczyny załamał się. Nie mogła wykrztusić, co może stać się jej chłopakowi gdyby nikt nie udzielił mu pomocy. Nie chciała przyjąć tej myśli do siebie i to właśnie dzięki temu dostała dodatkowej siły, która pchała ją do przodu.
– Proszę, niech pan się pospieszy. Musimy mu pomóc.
– Kto do niego strzelał? – Spytał policjant wchodząc do samochodu i przekręcając kluczyk w stacyjce. Auto zapaliło za pierwszym razem. Grzejący się silnik zabuczał delikatnie tracąc moc, jednak po chwili obroty unormowały się i mogli w spokoju, jaki był konieczny w tej sytuacji, jechać w stronę skąd przybiegła kobieta.
– Nie mam pojęcia. Szliśmy… szliśmy spokojnie w stronę miasteczka, gdy nagle zza moich pleców padł strzał. Chwilę później mój chłopak upadł na ziemię trzymając się za bok.
– Nikogo nie widziałaś?
– Nie, ale myślę, że ten ktoś może tam jeszcze być. Musimy się pospieszyć. – Policjant włączył światła i wciskając pedał gazu do podłogi pognał szosą w stronę wykrwawiającego się mężczyzny.
– Spokojnie, pomożemy mu. Z tyłu jest moja kurtka, załóż ją na siebie, bo nabawisz się jeszcze zapalenia płuc.
            Jane posłuchała policjanta i po chwili samochód, którym się poruszali zniknął we mgle.
5.
           
            Mężczyzna siedział spokojnie na łóżku, ściskając w dłoni gruby album na zdjęcia. Z wyglądu zeszyt przypominał bardzo starą pamiątkę rodzinną. Kurz pokrywający wierzchnią okładkę, miał prawie centymetr grubości. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w chatce powinien znajdować się jeszcze jeden album, który zrobił dawno temu razem z bratem. Niespiesznie starł rękawem zaległy kurz i będąc tak ostrożnym jak to tylko możliwe, otworzył go by przeczytać tytuł na pierwszej stronie.
            „ Bóg nam dał najbliższych po to, żeby nawet kiedy zapomnimy stali u boku codziennie przypominając o tym, kim jesteśmy”. Doskonale znał ten cytat, wielokrotnie przywoływał go sobie w pamięci, żeby być blisko tych, których kiedyś utracił. Niesprawiedliwie i przez nieuwagę Boga. Pomimo wszystkich krzywd, jakich doznał i sytuacji z jakimi się spotkał, nigdy nawet nie pomyślał o tym by się od niego odwrócić. By stanąć plecami i spokojnie odejść, zostawiając za sobą wszelkie problemy i niedogodności. Obarczając nimi Stwórcę. W drugim albumie powinna być kolejna złota myśl, będąca jeszcze mocniej powiązana z nim.
            Siedział tak, dobre dwadzieścia minut wpatrując się ze łzami w oczach w pierwszą stronę i litery na niej wypisane. Nie spieszyło mu się nigdzie. Już z zewnątrz chatka wyglądała jakby nikt nie zaglądał do niej od bardzo dawna, w środku sprawiała jeszcze gorsze wrażenie. Zdewastowane meble, spalona kanapa, rozwalone zegary i brak jakiejkolwiek metalowej części, która z pewnością poszła na złom, dostarczając bezdomnym jedzenia lub menelom pieniędzy na alkohol.  Druga myśl denerwowała go tak, że gdyby nie proszenie zjawił się tutaj ktoś obcy stłukłby go na kwaśne jabłko, tylko po to by dowiedzieć się, co zrobili z kaloryferami, piecem, sztućcami i resztą metalowych wytworów. Chciał wykazać tyle siły, żeby nie stać się grzesznikiem, jednak wchodząc do domku zobaczył ogrom zniszczeń, złość opanowała go niemal w całości.
            Gładząc litery tytułowe albumu bez przerwy usiłował przywołać w pamięci obraz matki, która wraz z nim i jego bratem siedząc przy kominku z kubkiem kakao, spokojnie i bez pośpiechu kaligrafuje, słowo po słowie, by nadać im odpowiedni kształt. Miał wtedy cztery latka, Joshua był trzy lata starszy od niego. Pomimo, że doskonale wiedział jak to wtedy wyglądało, gdy chciał przywrócić wspomnienie w swoim umyśle, zawsze jakiś szczegół odstawał od reszty i nie pasował do wszystkiego. Łzy pociekły mu po twarzy. Żal jaki wypełnił jego serce był nie do określenia, jak mógł zapomnieć o najważniejszych osobach, o tym jak wyglądali, jak pachnieli, co mówili. Nienawidził siebie za to, nie mógł znieść myśli, że wszystko przepadło. Mógł otworzyć album i przypomnieć sobie twarz rodziców, twarz brata i swoją własną, jednak nie byłoby to już takie normalne. Byłby to sztuczne wspomnienia. Nie chciał ich, nie potrzebował fałszywych nadziei na powrót zatraconych obrazów. Jeśli mają z powrotem stać się jego musi sam je sobie przypomnieć.
            Podniósł się z łóżka zatrzaskując album. Ostrożnie włożył go do wnętrza plecaka. Wyszedł na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza i choć na chwilę odejść myślami od wspomnień z dzieciństwa.
            Noc była dość mroźna jak na tą porę roku. Nienaturalnie gęsta mgła zaczęła pokrywać pobliską łąkę. Teraz już nie było widać drzew po jej drugiej stronie. Gdyby został tutaj dłużej mógłby nie dotrzeć do miasteczka i zgubić się w niej. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie tylko dla siebie, ale dla mieszkańców Fullshvill, którzy potrzebowali jego pomocy. Choć wciąż nie mieli pojęcia jakie zagrożenie na nich czyhało.
            Ścieżka wiodła pomiędzy drzewami, mężczyzna szedł nią powoli, jak gdyby upajał się widokiem i zupełną ciszą jaka tutaj panowała. Gdy przeszedł około dwustu metrów po raz kolejny wyszedł na drogę. Z tego miejsca nie było w ogóle jej widać. Nawet bacznie się przyglądając, ktoś, kto chciałby ją znaleźć miałby z tym nie lada problem. To czyniło z domku, tak trudno dostępny. Zaledwie garstka mieszkańców zdawał sobie sprawę o istnieniu mieszkania. Ci sami ludzie znali z pewnością kilka historyjek o nim i jego mieszkańcach. Plotki roznosiły się kiedyś z prędkością światła, jednak od tego momentu tylko nieliczni pamiętali o mieszkańcach jak i samym budynku. Wnikliwy dziennikarz, który chciałby się czegoś dowiedzieć natrafiłby z pewnością w starym egzemplarzu wydawanej wówczas gazet, na kilka obszernych artykułów, które mają w sobie ziarno prawdy. Większość tych opowieści to zupełna fikcja, a powstały one jedynie dla rozgłosu osób, które je opowiadały. Pewne elementy się zgadzały, ale stanowiły tak mały procent każdego z napisanych tekstów, że nawet nie zaczynały opowieści o jego rodzinie.
            Rozmyślając nad tym szedł poboczem. Wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki paczkę papierosów, wydobył jeden z opakowania i włożył do ust. Szedł tak dobre pół kilometra, nie odpalając go ani nie chowając. W myślach wciąż krążyły mu słowa z pierwszej tytułowej strony albumu „Bóg nam dał najbliższych po to, żeby nawet kiedy zapomnimy stali u boku codziennie przypominając o tym, kim jesteśmy”, a przecież on zapomniał. Nie wiedział wiele o swoim dzieciństwie, o rodzicach i zdarzeniu, które miało miejsce. Gdzie jest Bóg i najbliżsi, dlaczego nie przypominają mu o tym, kim jest? Kim się stał i czy oby na pewno postępuje słusznie?
            Wyciągnął wreszcie nasiąknięty śliną filtr i wyrzucił całego papierosa do rowu.
            Zmierzał do najbliższego hotelu, dzisiaj będzie miał spokojną noc, ale jutro, gdy ludzie dowiedzą się kim jest może liczyć na niemiłe przyjęcie. Mieszkańcy potrafią zaszufladkować człowieka tylko ze względu na jego pochodzenie, a jego pochodzenie nie było mile wspominane.
                                                                       ***
– Dobry wieczór. – Powiedział mężczyzna wchodząc do wnętrza przydrożnego moteliku.
– Czym mogę służyć? – Młoda kobieta wychynęła z zaplecza. Na oko mogła mieć nie więcej niż dwadzieścia cztery lata. Blond włosy, niebieskie oczy i pełne usta z pewnością sprawiały, że niejeden mężczyzna tracił dla niej głowę już po kilku minutach znajomości.
– Chciałbym wynająć pokój. – Odpowiedział, uważając by brzmiało to jak najbardziej naturalnie. Wzrok, który dziewczyna wbiła w niego, mówił, że nie za wiele z tego wyszło.
– Na ile dni?
– Tydzień, płatne z góry.
– Poproszę pana dowód osobisty. – Niechętnie podał go kobiecie, oczekując na reakcję, jaką wywrze na nią jego imię i nazwisko.
– Za dobę bierzemy trzydzieści dolarów, wchodzi w to śniadanie. Pasuje panu?
– Oczywiście – odpowiedział, podając jednocześnie trzy banknoty stu dolarowe.
– Reszta, klucz do pokoju i dowód. Pokój mieści się na tyłach. Życzę miłej nocy, panie Galighan.
Mężczyzna zebrał wszystko z blatu.
– Mów mi Taylor.
– Liz – odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się przy tym.
            Pokój nie był duży. Mieściło się w nim łóżko, niewielka komoda z telewizorem i stolik. Drzwi po drugiej stronie prowadziły do łazienki, w której na siłę został upchany prysznic, toaleta i umywalka. Mimo klaustrofobicznego umeblowania mężczyzna już przekraczając próg pokoju zdał sobie sprawę, że takie miejsce w zupełności mu wystarczy. Potrzebował jedynie kąta, gdzie z potrzebnym skupieniem będzie mógł zająć się pracą.
                                                                      

            

niedziela, 9 listopada 2014

Istoty ze szkła

                
                Był mroźny wieczór. O ile dobrze pamiętam, 24 Listopad. Miesiąc przed Bożym narodzeniem. Siarczysty mróz i lekki puch, sypiący się z nieba, zniechęcił ludzi do jakichkolwiek spacerów. Tylko, co jakiś czas nieustępliwi młodzi ludzie starali się być na tyle oryginalni i wytrzymali, aby wyłamać się z tej wspólnej świadomości. Ostatni człowiek, jaki tędy przeszedł, zjawił się za piętnaście dziesiąta. Chłopak wraz ze swoją dziewczyną, szli wśród padających płatków śniegu raźnym krokiem, najzwyczajniej w świecie pogoda dała im się mocno we znaki. Przytuleni do siebie, nie wypowiadając nawet jednego słowa przemknęli ulicą i chwilę później zniknęli całkowicie za zakrętem.
                Postawiłem kołnierz mojej marynarki i ruszyłem do baru na Elm Street. Była to jedna z tych knajp, które pomimo upływu czasu, same w sobie, nic nie zmieniły. Stoliki oprócz odświeżającego malowania, nie poczuły lat późniejszych niż sześćdziesiąte. Muzyka spokojnie roznosząca się w lokalu, również pochodziła z tego okresu. Gdy wchodziłem do środka, droga już na dobre opustoszała. Wewnątrz knajpki siedziało trzech młodych mężczyzn i prześliczna dziewczyna. Jej rudawe włosy i obfity biust dopełniały piękna jej urody. Gdybym wiedział, że ta młoda dama niecałe cztery godziny później zaginie w życiu nie pozwoliłbym jej opuścić baru.  Nie wiem, dlaczego los mężczyzn mniej mnie obchodził, ale tylko ta młoda dama zapadła mi naprawdę w pamięć. Gdyby nie pokazywali ich twarzy w dziennikach, ani gazetach z pewnością nie wiedziałbym nawet jak wyglądali. Lecz ją – rudowłosą piękność – poznałbym wszędzie i o każdej porze.
– Cześć Scott – zagadałem do barmana.
– Witaj Billi. Myślałem, że pogoda odciągnie cię, od zamiaru odwiedzenia mojej budy.
– Nie mogę rezygnować ze swoich przyzwyczajeń, tylko dla tego, że wiatr trochę bardziej wieje mi w oczy.
– W takim razie, na co dzisiaj masz ochotę?
– Może tym razem, whisky z lodem zaspokoi moje dzisiejsze zapotrzebowanie – odparłem mrugając do niego okiem.
– Na sam początek z całą pewnością.
– Wiesz, co to za dziewczyna?
– Jaka dziewczyna? – Spytał Scott jednocześnie robiąc mi drinka.
– A ile jest dzisiaj u ciebie w barze? Nie zgrywaj się tylko powiedz jak ma na imię.
–Julie. Przyszła ze swoim chłopakiem i jego kumplami. Niezła sztuka, prawda?
– Tobie, tylko zbereźne myśli w głowie.
– Bill, dlaczego nie zaczniesz na poważnie, oglądać się za laskami? Przydałaby ci się taka Julie. Ładna, mądra, seksowna.
– Nie uważasz, ze jestem trochę za stary jak dla niej?
– Spokojnie, dużo młodsze by za ciebie wyszły. Trochę pewności chłopie, a wszystko powinno być dobrze.
                Kiedy barman kończył zdanie, grupka znajomych wstała i zaczęła się szykować do wyjścia z lokalu. Ja natomiast przesiadłem się do stolika pod samą szybą. Miałem stamtąd doskonały widok na całą ulicę. Szczerze mówiąc, chciałem jak najdłużej, obserwować piękną Julie. Wszyscy wyszli na świeże powietrze, nawet Scott zniknął gdzieś na zapleczu. Zostałem sam w knajpce, wpatrujący się w świat za oknem. Niespodziewanie wszystko umilkło, światła na całek drodze zgasły i gdyby nie świeża warstwa śniegu, dookoła zapanowały egipskie ciemności.
– Scott! – Krzyknąłem w stronę zaplecza gdzie zniknął mój znajomy. – Co się stało ze światłem?
                Brak jakiejkolwiek odpowiedzi, spotęgował jedynie panującą dookoła ciszę. Zdawała się być nienaturalna i taka złowroga. Najmniejszy cień, rzucony przez przelatującą przypadkiem sowę śnieżną sprawiał, że uczucie strachu nagle stało się realne. Niemal namacalne i takie żywe.
– Scott do cholery jasnej! Chyba nie chcesz stracić klientów, prawda? Jeśli tak to odpal do cholery ten generator.
                Wciąż cisza, nawet najmniejszy szept czy poruszenie nie próbowało jej zmącić. Targany naprzemiennie irytacją i strachem, wstałem od zajmowanego stolika i ruszyłem zobaczyć, co stało się z barmanem. Na samym początku pomyślałem, że mogło mu się cos stać. No wiecie złamał nogę, stracił przytomność lub dostał ataku serca. Niby niemożliwa rzecz, bo przecież Scott był jeszcze młody, miał trzydzieści sześć la, czyli tyle, co ja. Jednak nie rzadko słyszy się, że nawet młodsi umierają od zatrzymania akcji serca. Jednak już po chwili odetchnąłem z ulgą, ponieważ nie zastałem go tam w żadnym z wymienionych stanów. Szczerze mówiąc to w ogóle go tam nie było.
– Wzięło mu się na wygłupy – odparłem rozzłoszczony do granic możliwości. – Gdzie jest ten patałach. Kto zostawia knajpę samą z klientem w środku?
                Przeszukałem wszystkie pomieszczenia, bez żadnego rezultatu. Nawet pofatygowałem się do piwnicy. Tam również nikogo nie było. Próby uruchomienia generatora, który przed tygodniem przeszedł badania techniczne, których sam byłem świadkiem, spełzły na niczym. Wziąłem swój płaszcz i wyszedłem z knajpy. Sumienie mówiło mi, że nie powinienem zostawiać jej samej, jednak inna wewnętrzna część mnie mówiła, że coś tutaj nie pasuje. I to bardzo nie pasuje.
               
Wtedy spotkałem ich. Cała gromada szli miarowym krokiem w stronę południowego wyjścia z miasta. Była to gromada około sześćdziesięciu osób, których każda postać z osobna, sunęła ulicą nie robiąc na świeżej warstwie śniegu, nawet najmniejszego śladu. Nawet nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie ich skóra. Ta miała kolor bursztynu, jednak, gdy tylko spojrzałem na te postacie z innego kata, przybierała odcienie jasnej zieleni, aż w końcu stawały się całkowicie przeźroczyste. Pomimo ich przenikliwości, dobrze było widać ich sylwetki.
– Hej, co tutaj się dzieje?
                Żadna z tajemniczych istot, nawet nie zareagowała. Niczym w transie, wciąż zmierzali drogą w stronę lasu a może jeszcze dalej, w stronę opuszczonej kopalni.
– Do cholery – przekląłem pod nosem, tak, aby żadna z istot mnie nie usłyszała. – Muszę iść za nimi, może dowiem się, o co tutaj chodzi.
                Droga była długa. Lecz już po piętnastu minutach marszu, wiedziałem gdzie zmierzamy. Gdy minęliśmy las za miastem, moje przekonanie się utrwaliło. Do kopalni było jeszcze około dwudziestu minut. Nie zamierzałem tam iść. Zwarzywszy na to, że jestem sam a ich jest calutka gromada. Nie zważając na to czy, któraś z istot mnie usłyszy pognałem, co tchu z powrotem do miasta. Zdyszany, dopadłem pierwszych drzwi, jakie rzuciły mi się tylko w oczy.
Bum, bum…
Zacząłem bez opamiętania w nie walić.
– Jane, jesteś tam? Piter, chodźcie szybko! – Po chwili, w progu domu, pojawiła się matka obojga.
– Co się stało Bill. Czemu tak krzyczysz?
– Jest Piter? Coś się dzieje w kopalni i jest mi bardzo potrzebny.
– Nie ma ani Pitera ani Jane. Wytłumaczysz mi, co jest grane?
– Nie widziała pani?
– Czego niby miałam nie widzieć?
– Ludzi. Zrobionych z jakiegoś cholernego szkła. Naprawdę pani tego nie widziała.
– Ludzi ze szkła? – Zdziwiła się staruszka. – Jakich ludzi ze szkła? Bill, czy wszystko z tobą w porządku? – Troska w głosie kobiety była prawdziwa i na moment zachwiała moją psychiką.
                Spojrzałem na matkę Jane i Pitera z lekkim zmieszaniem, malującym się na twarzy. W końcu powinna wiedzieć, że jestem porządnym człowiekiem. Przez trzy lata, w czasach liceum, chodziłem z jej córką. Nie wymyśliłbym sobie, od tak bajeczki o jakichś szklanych ludziach, tylko po to, aby znów zwrócić uwagę jej córki na siebie.
– Pani Tusco, nie mam czasu na wyjaśnienia. Nie wie może pani, gdzie znajdę Pitera?
– Jeśli nie ma go w barze u Scotta, to pewnie kreci się z siostrą i grupka znajomych niedaleko nieczynnego młyna.
                Bez podziękowań czy jakichkolwiek słów ruszyłem główną alejką na drugi koniec miasteczka. Bar przy Elm Street, w którym jeszcze półtorej godziny temu sam siedziałem, znajdował się p[o drodze do nieczynnego młyna. Miasteczko takie jak Ice Mountain, liczące niewiele ponad dwieście rodzin i mające jedną główna drogę, od której odchodzą odnóża, łączy stosunkowo niewielka odległość, od każdego jego zakamarka. Najpierw spojrzę, czy Scott wrócił do swojej knajpki i czy przypadkiem nie zastanę tam Pitera lub Jane. Później pobiegnę na wzgórze za zachodnim krańcem miasta gdzie stoi wspomniany wcześniej młyn. Tak, też zrobiłem. Pomimo dokładnych poszukiwań nie znalazłem ani barmana ani żadnej innej osoby, której właśnie potrzebowałem. Tak jakby, każda młoda osoba, wraz z pojawieniem się tajemniczych istot, po prostu wyparowała. Musiałem coś zrobić. Jedynym wyjściem w tej sytuacji, został Greg. Mężczyzna, który przewyższał, każdego innego mieszkańca siłą, lecz jego inteligencja zostawiała dużo do życzenia. Nie często stawał się on przedmiotem w rękach mściwych mieszkańców miasteczka. Był typowym człowiekiem, odpowiedzialnym za wykonywanie brudnej roboty. Na szczęście, takie sytuacje, zdarzały się sporadycznie.
                Gdy dotarłem w końcu do mieszkania osiłka, z ulga stwierdziłem, że on nigdzie – na szczęście – nie zniknął. W przyczepie, którą przerobił na mieszkanie, paliło się światło a glosy z telewizora wypełniały całą przestrzeń przyczepy. Będąc bliżej zauważyłem dwa cienie, stojące naprzeciw siebie.
– Greg, to ja, Bill Crusoe. – Powiedziałem, uchylając lekko drzwi I wchodząc do środka.
                Moim oczom ukazał się widok, którego nawet w najgorszych snach, bym się nie spodziewał. Naprzeciwko siebie stał osiłek Greg i jedna ze szklanych istot. Żaden z nich nie starała się cokolwiek powiedzieć, czy choćby wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Stali tak wpatrzeni w siebie, a raczej patrzyli przez siebie.
– Greg, do cholery, co się z tobą dzieje? – Spytałem, lecz moje słowa powędrowały zupełnie w eter. Żadna reakcja nie zmąciła, tej swoistej rozmowy, pomiędzy osiłkiem a stworzeniem, łudząco przypominającym człowieka.
                Chciałem zrobić cokolwiek, jednak jakaś niewidzialna ręka trzymała mnie w miejscu, nie pozwalając wykonać jakiegokolwiek ruchu.
– Greg, zbudź się chłopie! Natychmiast! – Ryknąłem na całe gardło. Jednak i to nie przyniosło żadnego rezultatu.
                Chwilę później jakieś niewiadome mi poruszenie sprawiło, że mężczyzna zaczął niecierpliwie wiercić się w miejscu, wciąż wpatrując się w istotę. Wtedy poczułem, ze mogę znów się ruszać. Wiedziałem, że zerwanie kontaktu wzrokowego, pomiędzy Gregiem a istotą powinno otrzeźwić umysł tego pierwszego. Wysilając wszystkie mięśnie ciała, rzuciłem się w kierunku osiłka by powalić go na ziemię, jednak dziwnym trafem sam się na niej znalazłem. Zdezorientowany rozejrzałem się dookoła oczekując jakiegoś ruchu, ze strony któregokolwiek z nich. Jednak Grega już nie było, tak jakby wyparował w powietrzu. Szklany człowiek stał jeszcze przez chwilę, przypatrując mi się z zaciekawieniem a następnie ruszył najnormalniej w świecie do wyjścia. Nie wiedząc do końca, co robię, złapałem pierwszą lepszą rzecz leżącą nieopodal mnie, którą okazała się ciężka zrobiona z brązu popielniczka i cisnąłem nią wprost w istotę.  Gdy metal zetknął się ze szklistym ciałem, te rozsypało się na miliony ma łych okruszków, które rozwiał powracający właśnie, z jakiejś tajemniczej wędrówki wiatr.
                Leżałem tak dłuższy czas, dwadzieścia może nawet pół godziny, trawiąc powoli wszystko, czego byłem świadkiem dzisiejszego wieczoru. Nie miałem pojęcia jak to tłumaczyć, jak wszystko poukładać sobie w głowie.
– Nie, nie! To są jakieś omamy! To nie może być rzeczywiste. – Próba tłumaczenia sobie wszystkiego, nie przynosiła żadnych rezultatów.
– Muszę wrócić do miasta, wszcząć alarm i zaprowadzić wszystkich mieszkańców do kopalni.
                Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Gdy wreszcie nabrałem tyle odwagi, aby móc powiedzieć mieszkańcom o ich dzieciach, jakaś wyższa siła postanowiła ze mnie zakpić. Okazało się, że cale miasto jest puste. Nie ma w nim nawet żywej duszy. Pukałem, krzyczałem nawet w dwóch domach pokusiłem się o zbicie szyby i zajrzeniu do środka, wszystko to niosło ze sobą taki skutek, jakbym próbował machając otwarta ręką stworzyć wielką zawieruchę. Wiatr, który znów powrócił w nasze rejony i brak jakichkolwiek ludzi, potęgował odczucie makabryczności całej sytuacji.
– Musze ich odnaleźć, ściągnąć z powrotem do miasteczka. Czego w ogóle, chcą od nas te istoty? Po co tutaj przyszły? Dlaczego nikogo nie ma? I dlaczego tylko ja sam tutaj zostałem? – Piętrzące się, coraz to nowsze pytania, wykonały swoje główne zadanie, którym było wprowadzenie chaosu do mojej głowy. Myśli, pomimo swojego rozbiegania, próbowały wrócić na właściwy tor i logicznie poukładać, wszystkie szczegóły i wydarzenia.
– Najpierw, gasnął wszystkie światła, szum wiatru i śnieżyca cichnął. W tym czasie pojawiają się te istoty a wszyscy młodzi znikają. Śledzę ich i dowiaduję się, że idą do kopalni. Wracam po kogoś do miasta, jednak jedyna osoba mogącą mi pomóc jest tylko Greg, który właśnie spotkał się ze szklanym człowiekiem – analiza powoli nabierała kształtu.
– Jestem u niego w domu a on, sam z siebie po prostu znika. Gdy rzucam popielniczką w stronę tego stwora, on rozpada się na miliony małych kawałeczków i znika, niesiony wiatrem. Wracam do miasteczka i nikogo w nim nie zastaję. Czyli jedno pojawienie się stworów znika połowa mieszkańców, drugie pojawienie się stworów druga połowa. Co będzie, gdy zjawią się trzeci raz? 
To pytanie, najbardziej mnie niepokoiło, bo jeśli już nie ma ludzi to, co będą robić tutaj kolejnym razem? Nie mogłem albo nie chciałem, czekać na odpowiedź. Bałem się, że będzie zbyt straszna. Działanie w tym wypadku, jest jak najbardziej uzasadnione. Ruszyłem do sklepu Martego, gdzie wyposażyłem się w linę, karabinki – takie, jakich używa się przy wspinaczce wysokogórskie – uprząż, latarki, ciepłe ubranie oraz obuwie. Doświadczenie nabyte w ochotniczej grupie pomocy górskiej w wojsku, zaowocowało dzisiaj.  Po tych zakupach, za które mam nadzieję będę mógł niedługo osobiście zapłacić, wyruszyłem wprost do kopalni. Naprzeciw nieznanemu, całkiem możliwe, że w paszczę lwa. Gdybym tego nie zrobił, z całą pewnością nie mógłbym sobie wybaczyć braku reakcji.
Przy wejściu do wyrobiska, znalazłem metalową łatę ( podpora, która służy do połączenia dwóch stempli podtrzymujących strop). Na wszelki wypadek zabrałem ją ze sobą. Nie wiedziałem do końca, z kim mam do czynienia i co się szykuję, a taki prezent może okazać się nieocenioną pomocą. Linę umocowałem do najsolidniejszej z podpór i opuściłem się jedną kondygnację w dół. Prawie siedem metrów. Postanowiłem, ze każdy z czterech korytarzy pode mną sprawdzę po kolei i nie spiesząc się. Jednak już na pierwszym poziomie odnalazłem, to, czego tak szukałem. Cała gromada różnobarwnych istot, nazwanych przeze mnie szklanymi, gnieździła się przy końcu jednego z korytarzy. Ukryty za zakrętem, patrząc się ostrożnie na to, co właśnie się dzieje, widziałem jak każda z postaci przechodzi, przez coś na kształt lustra. Gdy ostatnia z istot zniknęła, nie czekając na zbędne zaproszenia, przecisnąłem się przez otwór.
Znalazłem się w jakiejś Sali, która cala zrobiona byłą z jednolitego odlewu jakiegoś metalu. Wszystkie szklane istoty, stały skupione wokół i wpatrywały się we mnie. Niespodziewanie jedna z istot, bez cienia wahania podeszła i wyciągnęła rękę po stalową łatę, trzymana w moich rękach. Nawet nie zdążyłem się zastanowić nad tym, co robię. Po prostu wziąłem zamach i niczym zawodowy pałkarz przysoliłem istocie prosto w brzuch. Ta rozpadła się na drobny mak, usypując pod moimi stopami sporej wielkości, kupkę. Żaden z jego pobratymców, nie próbował do mnie podejść, ani cofnąć się. Wciąż stali, niewzruszenie na swych miejscach i obserwowali. Ponad setka, z pozoru martwych ślepi wpatrywała się, doprowadzając mnie do szaleństwa. Ruszyłem krok, później drugi i trzeci, następnie bez siły osunąłem się na kolana. Każda czynność sprawiał, że moje ciało było coraz słabsze.
– Co do cholery? – Spytałem, nie oczekując, żadnej odpowiedzi ze strony szklanych istot. Lecz ku mojemu zdziwieniu taką odpowiedź uzyskałem, ktoś stojący za mną powiedział:
– To przez grawitację. Na naszej planecie jest czterokrotnie wyższa niż na ziemi. – Odpowiedziała istota, która przed momentem jeszcze była, kupką rozkruszonego szkła.
– Co tutaj się dzieje? Kim wy jesteście? – Spytałem w nadziei, że chociaż na te pytania uzyskam odpowiedź.
– Jesteśmy Khoru. Plemię z planety Debriana. Na której obecnie się znajdujesz. Z czego bardzo się cieszymy.
– Dlaczego się cieszycie? I gdzie są ludzie z mojego miasta?
– Wszystko w swojej kolejności. Najpierw, musisz dołączyć do pozostałych. Wtedy wszystkiego się dowiecie.
                Chwilę później dwoje Khorouczyków, wlokło moje bezsilne ciało korytarzami. Jakieś sto metrów dalej uchyliły się drzwi i zostałem wrzucony, niczym worek kartofli, do jakiegoś pomieszczenia. Leżałem dłuższy czas tak jak upadłem, zbierając siły, na choćby najmniejszy ruch głową. Kiedy mięśnie, znów zaczęły współpracować z mózgiem, podniosłem się i rozejrzałem dookoła. Byłem całkowicie zdezorientowany. Widziałem Pełno pomieszczeń zrobionych ze szkła. W każdym z takich pokoi znajdowała się para ludzi. Jeden mężczyzna i jedna kobieta. Widać było już na pierwszy rzut oka, że zostali do siebie dobrani na drodze przypadku. Chwilę potrwało, zanim uświadomiłem sobie, że i ja powinienem znajdować się, w pomieszczeniu, z jakąś kobietą.
– Julie? – Spytałem dziewczynę, która niczym wystraszona mysz kuliła się w rogu pokoju.
                Rudowłosa piękność, na dźwięk swojego imienia, podniosła przestraszony wzrok i spojrzała na mnie.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Kobieta na to zapewnienie, przysunęła się bliżej i wtuliła się w moje ramiona, szukając bezpiecznego miejsca, w którym z pewnością chciałaby się ukryć.
                Wtedy, niczym rażony piorunem, zrozumiałem całą groteskowość sytuacji. Kiedy jeszcze wszystko było w jak najlepszym porządku, podświadomie pragnąłem Julie. A teraz w tych nienormalnych okolicznościach, los sprawił, ze jesteśmy sam na sam ze sobą. Ironia całej egzystencji, w jakiej brałem udział, dzisiejszego dnia, ujawniła całą swoją moc.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Powtórzyłem, nie wiedząc do końca, co nas czeka.
– Witam was serdecznie. – Powiedział tubalnym głosem jedna z istot, która właśnie weszła do pomieszczenia, w którym znajdowały się szklane klatki. – Jestem Khumar Kha’kre. I będę waszym opiekunem.
                Chwila ciszy, spotęgowała całe napięcie, które i bez tego sięgało granic swoich możliwości. Szklany człowiek wpatrywał się w ludzi, którzy chcieli wrócić do swoich bezpiecznych domów. Nie potrzebowali, żadnych opiekunów czy innych pomocników. W oczach każdego człowieka widać było strach i pragnienie wolności, którą teraz im ograniczano.
– Mam zaszczyt poinformować was, o tym, ze weźmiecie udział w największym przedsięwzięciu, jakich świadkiem była wasza rasa.
– Co to za przedsięwzięcie? – Spytał podirytowany i cały czerwony z wściekłości Gary.
– Wszystkie zapasy pożywienia, na naszej planecie, powoli się wyczerpują. Ostatni ludzie, jakich wzięliśmy z ziemi, zatracili swoją zdolność reprodukcji, przez co kończy się nam mięso. Nie możemy sobie pozwolić, na brak pożywienia podczas trwania wojny z innymi plemionami. Dlatego jako wyróżnieni, zostaliście honorowo przydzieleni do naszej jednostki, jako okazy zdolne do reprodukcji.
                Wszyscy jednocześnie, wpadli w panikę. Zaczęli krzyczeć, biegać po swych celach. Niektórzy kopali i uderzali w szklane ściany, co skutkowało tylko tym, że poranili sobie nogi i ręce. Kobiet całkowicie się rozpłakały.
– Spokojnie. Nie ma najmniejszego powodu do paniki, a już z całą pewnością do uderzania w ściany. Szkło, z którego zrobione są wasze pokoje, wytrzymują wybuch całej broni, jaką posiadacie na ziemi. Nie ma sensu niszczyć sobie rąk i nóg. – Jakiś mechanizm odpowiadający za wydobywanie się głosu z klatek na zewnątrz sprawił, że nastała zupełna cisza. Jedynym głosem, słyszalnym wewnątrz pomieszczeń, był ten należący do szklanej istoty.
– Za nieposłuszeństwo, będziemy stosować kary fizyczne. Jeśli jednak, będziecie wykonywać wszystkie polecenia, jakie wam dam, to będziecie traktowani jak prawdziwi królowie.
– Jakie kary? – Spytałem, zapominając całkowicie o tym, że wszystkie glosy zostały wyciszone. Pomimo tego postać zwróciła się w moją stronę i odpowiedziała:
– Będziemy jedli was po kawałku. Najpierw ręce, później nogi a jak i to nie poskutkuje to zastosujemy wobec, każdego, kto się sprzeciwi dużo straszniejsze tortury. A teraz proszę o uwagę, bo macie jedyną okazję zobaczyć jak wygląda spożywanie posiłku na naszej planecie.
                Nasz opiekun zniknął, a z podłogi wysunęła się platforma, na której przywiązany do szklanego słupa, stał Scott. Moment później do pomieszczenia wbiegło osiem istot, które z niesamowitą sprawnością biegały wokół przyszłej ofiary. Niczym drapieżniki znęcające się nad swoim obiadem, nagle rzuciły się na mężczyznę i zaczęły rozszarpywać go rękami. Krew była wszędzie a szklani ludzie delektowali się człowieczym mięsem. Gdy całe przedstawienie dobiegło końca, z pod sufitu wydobył się glos naszego opiekuna.
– Dziękuję za uwagę, a teraz zapraszam wszystkich na drzemkę, w celu zregenerowania sił. W pomieszczeniach, w których się znajdujecie jest identyczna grawitacja jak na ziemi, więc kiedy już się obudzicie, nie będziecie męczyć się tak szybko jak to było w innych pomieszczeniach. Miłej nocy.
                Sen spłyną na nas, jak za dotknięciem różdżki. Był on niczym balsam, na nasze krwawiące rany. Wydawał mi się dobry i taki rzeczywisty. Lepszy od świata, w którym po pobudce będzie mi było dane żyć.




piątek, 7 listopada 2014

Najważniejsze

Nowa publikacja:


                        Rozejrzałem się dookoła, wszędzie panował nieprzenikniony mrok. Przez chwilę nie byłem pewny czy miejsce, w którym się znalazłem jest tak ciemne czy wciąż mam zamknięte oczy. Pamiętam, że stałem razem z mamą w kuchni. Próbowałem wyciągnąć zastawę obiadową z szafki nad blatem i wtedy moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Z całej siły starałem się poruszyć ręką, sięgnąć w kierunku drzwiczek by móc się przytrzymać, wiedziałem, że za moment upadnę. Nogi stały się jak z waty, po chwili już zupełnie ich nie czułem. Teraz, gdy nie znajdowałem się we własnym ciele, zdałem sobie sprawę, że jest zbędnym balastem, który mnie ogranicza. Dziesięć lat – tyle czasu trwała moja męka z niedoskonałościami, o których teraz mogłem całkowicie zapomnieć. Byłem wolny i nieskrępowany. Pamiętam, że naszła mnie wtedy myśl jak ludzie mogą tak długo być uwięzieni w swoich ciałach, jak długo muszą znosić katusze, które sprawiają im kości, ścięgna, mięśnie i naciągnięta na nich skóra, która ukrywa pod sobą niemiły obraz, które tworzą.
Nagle wszystkie myśli zniknęły i zapanowała całkowita ciemność. Nie była zła, mimo, że od zawsze się jej bałem. Tym razem sprawiła, że czułem się bezpieczny i spokojny jak nigdy wcześniej. Problemy jakie może mieć dziesięcioletnie dziecko odeszły tak szybko, że nie wiedziałem czy kiedykolwiek istniały. Jestem tylko ja i mrok. Spokój i …

W grudniu nie pojawi się kolejny rozdział za co muszę przeprosić moich czytelników. Jednak nie zostawię was z gołymi rekami. Po świętach pojawi się opowiadanie z Fullshvill, zupełnie nie powiązane z osią fabuły. Mam nadzieję, że będzie równie interesujące :D


Audiostory:




Prezentuje dzisiaj audiostory mojego tekstu, czytane przez naszego profesjonalnego lektora Marsiu. Słuchajcie komentujcie i podziwiajcie kunszt oraz umiejętności Marsiu.

Boyld Chalplam: Wojna martwych

sobota, 1 listopada 2014

Premiera !!!

Tak jak zapowiadałem, dziś premiera najnowszego wieloczęściowego opowiadania Boyld Chalplam: Wojna martwych - Zapraszam :)

Boyld Chalplam: Woja martwych



                                                                       1.        

            Boyld Chalplam
 Ur. 19.IX.1942 zm. 22.XII.2004.

Przeżyłem 62 lata, 3 miesiące, 3dni, 14 godzin, 20 minut i 6 sekund. Bo człowiek, dla którego najmniejszy ułamek życia jest nieważny, nie jest godzien ani chwili na tym padole.

                                                                                                                                                                                                                        Boyld Chalplam


            Taki napis widniał na nagrobku starego dziadygi. Do tej pory, nikt się nim nie interesował a po Fullshvill krążyły plotki o dziwnym zachowaniu pana Chalplama, a nawet o jego problemach psychicznych. Dobrze zauważyliście, do tej pory. Po śmierci grób Boylda stał się centrum pielgrzymów z miasteczka. Jakby nie do końca jasna siła zaciągała do tego miejsca każdego, kto nie zdołał się jej oprzeć. Trzeba przyznać, że była to wielka moc, ponieważ trzy-czwarte miasta zmierzały tam w niemal każdej wolnej chwili. Pozostali ludzie, nie zostali również obojętnie potraktowani przez tajemniczą moc. Nawet oni potrafili poświęcić godzinę lub dwie w tygodniu na rozmyślaniu o starym dziwaku. Dziwne wydarzenia rozpoczęły się z początkiem roku 2009. Najpierw obejmowały zaledwie dwie przecznice od domu, w którym mieszkał starszy pan. Jednak w drugiej połowie roku zjawisko zaczynało nabierać na sile. Na końcu siedmiotysięczne miasteczko było całkowicie omotane. Tak zaczęła się prawdopodobnie jedna z najbardziej...
Zresztą sami się przekonajcie, o jaką historię chodzi.


            24 październik 2009 roku, Fullshvill.
– Panie Gartner, prosiłem o dostarczenie w tym tygodniu nie jednego galonu wina, ale aż trzech. – Oburzył się sklepikarz, biorąc z ciężarówki zamówiony towar.
– Pamiętam, jednak zamówienia musiały ulec zmianie. Od wytwórcy dostaliśmy o wiele mniej trunku, niż wynosiły zamówienia. Dlatego mogłem dziś jedynie przywieźć galon wina.
– Chyba nie zdaje sobie pan sprawy, że ja mam klientów. Stałych klientów, którzy mogą pójść za dziesięć minut do konkurencji.
– Ja również mam klientelę, jednak nic nie da się zrobić. Musicie poradzić sobie w tym tygodniu z taką ilością. – Michael, machnął ręką i wszedł z towarem do środka. Na półkach niewielkiego, samoobsługowego sklepu, poukładał dżemy, dwa kartony mleka 3,5 procentowego oraz przybory do utrzymania higieny ciała. Następnie, nieco niezadowolony z ilości zakupionego u dostawcy trunku, wyszedł na zaplecze by schować zapas. Szczęściem w nieszczęściu sklepikarza był fakt, że dzięki różnemu zapotrzebowaniu, udało mu się odłożyć niewielki zapas wina, który według wstępnych wyliczeń i tak nie wystarczy, do czasu kolejnej dostawy. No moment musimy rozstać się ze sklepikarzem, nie poznawszy go dogłębnie. Możecie uważać, że jego postać jest mało wyrazista, pozbawiona głębi, ale wbrew wszystkim przypuszczeniom Michael odgrywa tutaj drugoplanową rolę. Więc wszystko, co o nim wiemy jest niepotrzebnym dodatkiem.
            Dzień zbliżał się ku końcowi, ulice miasteczka zaczęły pustoszeć. Dla ludzi mieszkających w metropoliach, taki stan rzeczy byłby czymś nienaturalnym, dla małomiasteczkowej społeczności noc spędzona bez krzyków, szumu przewijających się non stop samochodów było czymś tak naturalnym jak oddychanie. Gdzieniegdzie, niemrawo do domów zmierzali nastoletni chłopcy i dziewczęta, którzy upojeni dniem spędzonym na zabawie podążali do swoich, ciepłych i bezpiecznych łóżek, aby nabrać siły na następny poranek pełen zabawy.  Nad Fullshvill, zaczęła powoli pojawiać się mgła, pożerając z wolna kolejne części miasteczka. Jednocześnie w małym samoobsługowym sklepiku na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic, zaraz za kotarą na zapleczu leży ciało Michaela Felbsa. Twarz sklepikarza zwrócona jest w stronę malutkiego okienka na przeciwległej ścianie. Grube i wyglądające na mocno osadzone w murze pręty, stanowią chyba najbardziej wytrzymałą ochronę sklepiku przed włamywaczami, którym przyszłoby do głowy połasić się na darmowy wypad po zakupy. Na pierwszy rzut oka, na ciele mężczyzny nie widać jakichkolwiek śladów wskazujących, co mogło mu się przytrafić. Jednak, niecałe dwie godziny później, komisarz Burnett, unosząc delikatnie w górę głowę Michaela, odkryje przyczynę zgonu.             
            Zanim to jednak nastąpi, musimy przenieść się do domu dziesięcioletniego chłopca imieniem Terrence. To właśnie on będzie osobą, która chyba, jako pierwsza w miasteczku rozwiążę tajemnicę śmierci sklepikarza. Całkowicie nie wiedząc o jego śmierci. Umysł chłopca będzie jednak, działał wbrew jego woli, powodując, że to, co jest nie do końca zrozumiałe układać się będzie w jedną całość.
– Terry, zejdź już na dół. Za moment będzie kolacja.
– Zaraz, mamo. – Krzyk z piętra został przytłumiony przez zamknięte drzwi do pokoju chłopca. Jednak szczątki zdania dotarły do uszu matki, która nagle wydała się być niezadowolona z tego, co usłyszała.
– Odejdź wreszcie od tego komputera i natychmiast przyjdź nakryć do kolacji albo dostaniesz szlaban do końca roku.  – Więcej argumentów nie trzeba było przytaczać. Niewielkiej postury chłopak, z oczami tak ciemnymi, że przypominały obsydian, niczym posłaniec służący dla króla pojawił się w kuchni swoich rodziców. Sięgnął do szafki nad blatem zabudowanej kuchni i złapał za stertę talerzy, czekających na podanie w nich posiłku. To właśnie wtedy, zdarzyły się niemal równocześnie, dwie rzeczy, które przeraziły chłopca, jego matkę i całą społeczność Fullshvill.
            Terry stał wpatrzony w przestrzeń pomiędzy szafkami kuchennymi a oknem. Jakby oczekiwał, że może znaleźć tam coś interesującego. Coś, czego być tam nie powinno. Wszystkie naczynia, po które sięgał, leżały rozbite na kuchennej podłodze. Te, które przetrwały spotkanie z twardą ziemią znajdowały się odrzucone w najdalszych zakątkach pomieszczenia.
– Skarbie, co się stało? – Spytała zdezorientowana matka, wpatrując się w chłopca, który zdawał się jej nie słyszeć.
– Terrence Willson. Jeśli za moment nie wyjaśnisz mi, dlaczego stłukłeś całą zastawę, przysięgam na grób twojego ojca, że dostaniesz taki szlaban, jakiego nie chciałby mieć nikt w twoim wieku. –Chłopak nie słuchał słów swojej matki. Niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w jeden punkt, w którym nie było dosłownie nic oprócz gładkiej, pomalowanej na różowo ściany. Wzrok chłopca wydawał się być nieobecny, jakby cała jego świadomość, za sprawą jakiejś nieznanej siły została wyrwana z ciała i zabrana gdzieś bardzo daleko. Jedynie ciało, tkwiące wciąż w tej samej pozycji i miejscu, stanowiło o jego istnieniu.
– O mój drogi, miarka się przeb... – Kobieta nie zdążyła dokończyć zdania, gdy ciszę panującą w domu przerwał krzyk Terrego. Był tak głośny i przeraźliwy, że matka niczym szkolona do tego typu sytuacji, machinalnie odskoczyła do tyłu wpadając na blat stołu i wylewając, uprzednio przygotowany dzbanek z sokiem pomarańczowym.
            Chwilę później z ust dziecka wypłynęły resztki niestrawionego pokarmu, a ciało runęło na ziemię i zaczęło miotać się w niekontrolowanych konwulsjach. Przerażona kobieta przez ułamek sekundy wpatrywała się w całe zajście, nie wiedząc do końca, co tak naprawdę właśnie się dzieje. Jednak już po chwili odzyskawszy resztki zdrowej świadomości, chwyciła za drewnianą łyżkę, która jeszcze przed momentem służyła jej do mieszania zasmażki i wsunęła ją chłopcu w zęby. Ręce ułożyła pod głową, aby uderzając nią w podłogę nie nabawił się wstrząśnienia mózgu. Wszystkie te czynności wykonała w bardzo krótkim czasie, nie raz miała styczność z napadami padaczkowymi. Jej nieżyjąca już matka cierpiała właśnie na tą chorobę i za każdym razem, gdy nadciągał taki atak robiła wszystko, aby nic poważnego jej się nie stało. Teraz niczym za dotknięciem rozżarzonego pręta, ocknęła się z chwilowej tępoty umysłu i zastosowała wszystkie czynności, jakich się nauczyła, w stosunku do swojego syna. To właśnie w momencie, kiedy próbowała jakkolwiek zaradzić napadom drgawek zauważyła coś, co przeraziło ją bardziej niż wszystko, czego była świadkiem do tej pory.       
            Kąt oka wychwycił w drzwiach kuchni ciemną, barczystą sylwetkę, z jasnymi długimi włosami. Kształt wydawał się należeć do rosłego i mocno zbudowanego mężczyzny.  Gdy spojrzała w tamtą stronę, cień zniknął a okna i drzwi w całej okolicy otworzyły się z niebywałą siłą. Wszystkie szyby powylatywały z framug a zawiasy popękały. Odłamek szkła z kuchennego okna pokaleczył twarz kobiety, która klęczała w kuchni przy swoim synu. – Gdybyśmy później spytali Sarę, bo właśnie tak miała na imię, o więcej szczegółów tajemniczej postaci, przysiągłby na własny honor, że włosy mężczyzny były niemal białe, nie siwe, lecz najzupełniej w świecie białe. – W innym domu kawałek szkła zabił samotnego mężczyznę, który siedział przy telewizorze. Gdzie indziej odłamek z pękających zawiasów drzwi uderzył z całym impetem w rękę ojca trójki dzieci. Kości mężczyzny pękły, jakby stworzone były nie z twardego materiału a ze zwykłego lodu. Ból przeszedł całe ramię i z początku pomyślał, że obrażenia są dużo poważniejsze. Gdy spojrzał w dół odkrył, że przez najbliższy miesiąc będzie zmuszony nosić gips. Dzieci nie będą zadowolone z faktu, że nie weźmie ich na ręce, ale było to o wiele lepszym zakończeniem, niż gdyby miał całkowicie pożegnać się z dłonią.  W miasteczku zapanował totalny chaos a telefony do wszystkich służb ratunkowych rozdzwoniły się z intensywnością, jakiej te do tej pory nie poznały. Niezrozumiałe zajście spowodowało totalną panikę i dezorientację służb, które nie wiedziały, do których wezwań mają udać się w pierwszej kolejności.
– Przyślijcie karetkę na Haller Street 1447, mój syn miał atak padaczki. Jest cały czas nieprzytomny... Proszę niech ktoś szybko przyjedzie. – Sara desperacko próbowała wezwać pomoc, wciąż tuląc do piersi Terrego, od czasu do czasu sprawdzając czy oddycha i ma puls.
– Spokojnie proszę pani, za moment pojawi się tam karetka, proszę usiąść przy synu i ułożyć go w pozycji prawidłowej. Wie pani... – Kobieta, instruująca matkę, nie zdążyła zadać do końca pytania, gdy ta po prostu odłożyła słuchawkę.
            Do czasu przyjazdu karetki, Sara trwała przy swoim dziecku, trzymając jego głowę na kolanach. Wolała żeby obudził się widząc znajomą twarz przy sobie niż pustą kuchnię. Zdezorientowany z pewnością zacząłby krzyczeć i płakać, sanitariusze z pewnością trafią pod właściwy adres, nie powinna go zostawiać bez opieki.

***

– Panie komisarzu, na zapleczu kogoś mamy. – Policjant, który właśnie wszedł do sklepu udał się natychmiast w stronę pomieszczenia gospodarczego, do którego zawołał go jeden z podwładnych.
– Zginęło coś? – Spytał, wchodząc za kotarę oddzielającą zaplecze od reszty sklepu.
– Na pierwszy rzut oka niczego nie brakuje, kasetka jest pełna. Nie wiemy czy nie trzymał czegoś kosztownego tutaj, ale z pierwszych oględzin wygląda na to, że wszystko jest na swoim miejscu.
– Co tutaj zaszło?
– Nie wiemy, co mogło się stać, ale jedno jest pewne. Ten facet jest trupem i leży tutaj przynajmniej pół dnia. Jeszcze tego popołudnia kilka osób twierdzi, że widziało sklepikarza jak odbierał towar od dostawcy i kłócił się z nim. Podobno przywiózł mu o wiele mniej towaru niż ten zamówił, z pewnością nie był zachwycony z takiego obrotu sprawy. Klienci mogliby pójść do konkurencji.
– Znajdźcie mi tego dostawcę i na wczoraj chcę mieć go w pokoju przesłuchań, rozumiemy się?! – Komisarz spojrzał na ciało denata, próbując z powierzchownych oględzin wywnioskować, w jaki sposób zmarł. Nic nie mówiło mu, co może być przyczyną śmierci sklepikarza.
– Obawiam się, że nic to nie wniesie do sprawy a jest wręcz niewykonalne. – Stwierdził podwładny, czekając na reakcję przełożonego.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie potraficie znaleźć jednego człowieka? – Oburzenie, z jakim powiedział to komisarz Burnett sprawiło, że reszta policjantów tłocząca się na zapleczu i we właściwej części sklepu, spojrzała z zainteresowaniem na rozmówców.
– Nie o to tutaj chodzi komisarzu, widzi pan... – przerwał na chwile mężczyzna, przełykając głośno ślinę i zastanawiając się jak w najłagodniejszy sposób powiedzieć wszystko, o czym zdążył się dowiedzieć. – Świadkowie twierdzą, że towar do sklepu dostarczał niski krępy człowiek, z beretem jednej z hurtowni w Portland.
– No to skoro aż tyle wiecie, to chyba nie jest wielkim problemem odnalezienie go.
– Oczywiście gdyby nie fakt, że tym dostawcą jest nieżyjący od trzech miesięcy mężczyzna, który zginął w wypadku samochodowym.
– Chyba sobie kpicie, funkcjonariuszu.
– Obawiam się, że żarty dzisiejszego wieczora mnie się nie trzymają. – Szybko skwitował, jakby od dłuższego czasu układał sobie w głowie to zdanie.
– Przecież duchy nie dostarczają towarów. I nie wykłócają się ze sprzedawcami. – Komisarz zaśmiał się z dowcipu, jaki udało mu się powiedzieć. Jednak reszta policjantów zachowała powagę na twarzy, jakby zapewnienia przełożonego nie były dla nich wystarczające.
– Okej, Pit – zwrócił się nieco ciszej komisarz do policjanta, który odpowiadał mu na wszystkie pytania. – Wiem, że zbliża się Halloween, jednak wolałbym, żeby takie historie nie krążyły po miasteczku. A tym bardziej po komisariacie. Nawet nie wiesz jak ludzie są podatni na takie opowiastki. Teraz bardzo ładnie cię proszę, abyś dokładnie sprawdził, o co chodzi z tym dostawcą i nie opowiadał więcej takich bajek, dobrze?
– Już to zrobiłem. Dzwoniłem dziesięć minut temu do firmy przewozowej, która zawsze dostarcza towary do tego sklepu. Stwierdzili, że nie pracuje u nich nikt o rysopisie, jaki podałem. Chwilę później powiedzieli mi, że mieli takiego pracownika, ale zginął w wypadku…
– Przestań mi pieprzyć głupoty. – Upomniał go Burnett. – Za moment masz pojawić się na posterunku i obdzwonić wszystkie firmy przewozowe i znaleźć mi tego kolesia. Jeśli nie pracuje w tej firmie, do której dzwoniłeś, to pewnie zatrudniony jest gdzie indziej. – Policjant spojrzał na Komisarza ze zdziwieniem, po czym przytaknął głową i wyszedł z zaplecza.
– Piter! – Krzyknął za nim komisarz. Policjant chwilę później znów pojawił się w drzwiach.
– Ale najpierw powiedz mi jak zginął ten facet.
– W zamrażalniku, przy mrożonkach i mięsie.
– A krew? Przecież wokoło powinno być masę krwi. Wyparowała?
– Ten, kto to zrobił postarał się, aby wszystko wyglądało jak najbardziej przerażająco. Widzi pan ten kanał, koło nogi stołu na mięso. To właśnie tam spłukał całą krew a następnie osuszył ciało. Nie mało się nad tym napracował. Widać, że przyszedł tutaj wyjątkowo dobrze przygotowany. Niech pan popatrzy na skraj cięcia. – Burnett pochylił się nad zwłokami.
– Ani kawałka poszarpanego mięsa czy skóry. Jedno pewne cięcie. – Skwitował podnosząc się z klęczek. – Jakieś ślady? Odciski palców, butów, włókna? Cokolwiek?
– Technicy pracują nad tym, ale nie spodziewałbym się niczego na pana miejscu. Jeśli, ktoś pofatygował się z krwią, oczyszczeniem twarzy do samej kości, nie powinien przeoczyć takich drobnostek jak odciski czy nawet najmniejszy włosek.
– Widzisz Pit, tutaj z tobą się nie zgodzę. Na miejscu każdej zbrodni zostaje coś, co należy do sprawców przestępstw. Dlatego morderca jest tylko człowiekiem a ci nie mogą pamiętać o wszystkim. Poza tym mógł zostawić jakąś wizytówkę, coś, co by go identyfikowało.
– Myśli pan, że możemy mieć do czynienia z seryjnym mordercą? – Zdziwił się funkcjonariusz.
– Wszystko jest możliwe. Na pewno coś po sobie zostawił, musimy tylko odkryć, co to takiego.
– Miejmy taką nadzieję. W przeciwnym razie będzie miał pan ciężki orzech do zgryzienia.
– Niech twoi koledzy, przeszukają cały sklep i mieszkanie na górze także.
– A czego właściwie mają szukać?
– Wszystkiego, co na pierwszy rzut oka tutaj nie pasuje. Figurek, obrazów, listów, papierków. Wszystkiego. Każdy zakamarek tego sklepu i innych pomieszczeń ma być obejrzany przez dwójkę a nawet trójkę policjantów tak, aby coś nie umknęło jakiemuś żółtodziobowi. Zrozumiano?
– Oczywiście.
– A ty zajmij się tym naszym duchem. Chcę mieć jak najszybciej rezultaty waszych działań na biurku. Nie życzę sobie, żeby jakiś idiota z zapędem mordercy buszował po Fullshvill.

                                                                       2.
            Oczekiwanie na pogotowie było niczym katorga, każda minuta niepewności o stan zdrowia swojego syna, sprawiała, że pani Willson, stawała się coraz bardziej rozdrażniona i zdezorientowana. Kiedy było słychać wycie syren nadjeżdżającego ambulansu, chłopiec do tej pory całkowicie nieprzytomny, zaczął się niespokojnie ruszać.
– Mamo, wpuść go do domu.
– Synku? Terrence...
– Dlaczego nie chcesz go wpuścić do domu? Mamo, dlaczego nie... – Chłopiec z zamkniętymi oczyma, miotał się w ramionach matki, próbując się podnieść.
– Kogo mam wpuścić Terry?
– Mamo no wpuść pana Chalplama do domu, on chce tylko...
– Boże, Terry. – Kobieta przestraszona, z niepokojem wpatrywała się w majaczącego syna, czekając, co takiego chce tylko pan Chalplam.
Doskonale znała to nazwisko. Stary Boyld uważany był za pokręconego staruszka ze zbyt wybujałą fantazją i dziecinnym zachowaniem. Tym bardziej zastanawiało ją, dlaczego wspomniał właśnie o nim. – Jednak odpowiedź nie nadchodziła. Widać było, że chłopiec znów zatopił się w odmętach nieświadomości.
– A może w ogóle nie był świadomy tego, co mówi, może to tylko majaczenie. – Próby racjonalnego wytłumaczenia sobie dziwnych słów syna tak bardzo zaprzątnęły głowę kobiety, że nawet nie zorientowała się, kiedy do domu weszli sanitariusze.
– Pani Willson, czy syn kiedykolwiek wcześniej miał już napady padaczkowe? – Spytał sanitariusz, który niczym za dotknięciem różdżki, wyrósł zza pleców kobiety. Niemogąca pozbierać myśli, z początku nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi do niej mężczyzna.
– Czy syn, już miał w przeszłości ataki padaczki? – Powtórzył drugi z sanitariuszy.
– yyy chyba nie... To znaczy, na pewno nie miał.
– Obudził się, gdy pani przy nim siedziała, lub coś mówił?
– Nie... Znaczy tak, coś mamrotał. Ale nie mogłam go w ogóle zrozumieć.
– Dobrze, zabierzemy go teraz do szpitala na badania. Jeśli nie ma pani, w jaki sposób dostać się do naszej placówki, może pani pojechać karetką.
– Przyjadę za moment samochodem tylko spakuję rzeczy dla syna. Gdzie mam się z nimi zgłosić?
– Na izbę przyjęć do szpitala świętego Ignacego.
– Panią też trzeba obejrzeć. Na to skaleczenie z pewnością pójdą z trzy szwy. – Sara spojrzała na mężczyzn, nie zdając sobie sprawy, o czym mówią.
– Pani policzek. – Dopowiedział drugi, wyjaśniając natychmiast sprawę.
– Może mi pani powiedzieć, co się stało?
– Nie mam najmniejszego pojęcia.
– Kiedy tutaj jechaliśmy, widzieliśmy wybite okna w całej dzielnicy. – Kobieta ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy i z tępotą wpatrywała się w sanitariusza. – Może to jakieś lokalne tornado, jednak dziwi mnie, że nastąpiło o tej porze roku, kiedy jest szczególnie mroźno. Mniejsza z tym, proszę być spokojną o swojego syna, najwyraźniej nic poważniejszego mu się nie stało. Mam nadzieję, że kilka badań wyjaśni przyczynę tego ataku.
            Gdy ambulans z jej synem zniknął z pola widzenia a niemrawo teraz wyjąca syrena ucichła, kobieta zaczęła uwijać się niczym w ukropie. Najszybciej jak tylko jej się udało pozbierała z ziemi największe kawałki szkła i wrzuciła je do kosza na śmieci. Kiedy zaważyła, że sytuacja ma się podobnie w salonie i pokojach sypialnych, zrezygnowała ze sprzątania skorup porozrzucanych po całej podłodze i podeszła do szafy w sypialni syna, z której wyjęła pidżamę, kilka ubrań, a z toaletki w łazience mydło, szczoteczkę, pastę i kilka innych rzeczy. Gdy wychodziła z domu, omiotła jeszcze raz ogrom zniszczeń. Z zewnątrz dom wyglądał jeszcze makabryczniej niż w środku. Zamykanie drzwi przy takim stanie rzeczy, był niepotrzebny. Każdy włamywacz bez trudu dostałby się do środka przez powybijane szyby i zniszczone framugi. Nim wsiadła do samochodu pomyślała o tym, że kilkaset dolarów z funduszu remontowego, z pewnością wypłynie z konta.
            Jadąc do szpitala świętego Ignacego, położonego na drugim końcu miasteczka, odkryła, że w całej okolicy sprawa miała się w identyczny sposób. Setki powybijanych szyb i zniszczonych drzwi, sprawiały, że dzielnica wyglądała teraz jak getto. Gdyby, ktoś z przejezdnych zajrzał w te rejony, skutecznie zostałby zniechęcony do pozostania w Fullshvill.
            Może to i dobrze.
                                                                       3.
            Nim poznamy dalsze losy Terrego, Sary, komisarza Burnetta i Pitera, rozejrzyjmy się wokół miasteczka. Za moment z gęstej mgły spowijającej okoliczne drogi i bezdroża wyłonią się kolejni bohaterowie, bez których opowieść może nie być aż tak bardzo interesująca. Jedni pojawią się zamierzenie, inni z kolei zrządzeniem losu staną na drodze tajemniczej siły. Ale czy aby na pewno? Nie zawsze to, co z pozoru wygląda na przypadkowe, właśnie takim może być. A co jeśli tajemnice nie zostaną odkryte? Czy chcielibyśmy, aby mały Terry wraz z matką, wciąż na nowo przechodzili koszmar, czy oby na pewno to zwykły koszmar, z którego można się wybudzić? Masa pytań, które mogą przerosnąć nie tylko bohaterów, ale i samego autora, nagromadzi się by dać upust mocom, z którymi powinniśmy walczyć. Z którymi walka jest konieczna.
                                                                       4.
Mgła gęstniała coraz bardziej, pożerając na początku okoliczne pola i łąki, by w ostatecznym swym majestacie pokryć wszystkie drogi wyjazdowe wokół Fullshvill. Z minuty na minutę robiło się coraz gorzej. Na początku widoczność spadła do dziesięciu metrów, potem do trzech a gdy osiągnęła szczyt swoich możliwości, wchodzący w nią człowiek nie widział swojej ręki wystawionej tuż przed nosem. Mieszkańcy nie mają najmniejszego pojęcia o tym, co tutaj się dzieje, lecz gdy tylko przyjdzie świt i pierwsze emocje opadną, wszystko stanie się jasne.       Nim jednak to nastąpi na trzech z czterech dróg wjazdowych pojawili się ludzie. Od wschodniej strony był to mężczyzna zakapturzony i ubrany niemal w całości na czarno. Wyjątek stanowił jedynie kolorowy plecak, który ze sobą zabrał. Szedł żwawym krokiem w stronę centrum, jak gdyby doskonale znał cel, do którego zmierzał. Z ruchów tego człowieka wnikliwy obserwator, wywnioskowałby, że ów mężczyzna jest stanowczy i wie, co robi. Pomimo zapadających ciemności i ponurej aury otoczenia, nie rozglądał się na boki. Cichy szelest liści poruszanych przez delikatny wiatr i głośne pohukiwania sowy, nie robiły na turyście żadnego wrażenia. – Skąd wiem, że człowiek nie pochodzi z Fullshvill? Nie mam o tym bladego pojęcia. Dlatego właśnie, że wciąż nie wiemy nic więcej o nim, musimy przyjąć, że przybył do miasteczka, jako ktoś zupełnie obcy. Tak samo przedstawię wam kolejnych bohaterów. Dopiero, gdy poznamy ich bliżej, będziemy mogli stwierdzić, kim są i z jakich powodów się tutaj znaleźli. – Wracając do naszej tajemniczej postaci, po niecałych pięciu minutach, w których to razem z nim wędrujemy, mężczyzna zatrzymuje się na środku drogi i odbiera wibrującą w kieszeni komórkę. Jest to jeden z najnowszych modeli smartfonów, jakie wyszły w tym roku. Szybkim przeciągnięciem palca po wyświetlaczu, przyjmuje połączenie i bez słowa, przytyka słuchawkę do ucha. Chcielibyśmy usłyszeć, choć skrawek z rozmowy, jednak mężczyzna z powagą na twarzy słucha tego, co ma mu do powiedzenia osoba po drugiej stronie łącza, po czym nie odpowiadając ani słowem, rozłączą się i wyrusza w dalszą drogę. Chcemy zostać na dłużej, poznać jego cele jak i jego samego, lecz czas nagli a gdzieś na kolejnej drodze pojawiają się inni ludzie, którzy mogą być równie interesujący jak nasz nieznajomy.
Więc unosimy się wysoko nad miasto, tracąc je całkowicie z oczu i spokojnym lotem sokoła czatującego na swoje ofiary przenosimy się w inny zakątek Fullshvill. Gdy dolatujemy do właściwego miejsca i zniżamy się na wysokość, do której docierają wszystkie dźwięki, uświadamiamy sobie, że trafiliśmy w sam środek dość interesującej rozmowy dwojga ludzi.
– Danny chyba nie sądzisz, że jestem kretynką? – Spytała oburzona dziewczyna przystając na poboczu drogi i gestem uświadamiając swojemu towarzyszowi, że oczekuje od niego natychmiastowej odpowiedzi. Ten nie zwracając na nią w ogóle uwagi, idzie spokojnie przed siebie.
– Danny! – Krzyknęła po raz kolejny dziewczyna, wyrażając złość, jaka ją opanowała.
– Co chcesz żebym ci powiedział?
– Uważasz mnie za kretynkę? Myślisz, że nie wiem, co się święci?
– Skoro wiesz to, czemu wciąż zawracasz mi dupę? Przecież ty zawsze wszystko wiesz lepiej, prawda? Wszystko wiedząca Jane O’Malley, czy nie tak nazywali cię na podwórku znajomi, z którymi próbowałaś się bawić? – Kąśliwość, na którą pozwolił sobie chłopak, wykraczała poza ramy tego, co do tej pory sobie ustalił. Kiedyś dał jasno do zrozumienia, że potrafi znieść wiele i może właśnie przez to teraz ma takie urwanie głowy. Mógł być wtedy prawdziwym mężczyzną i postawić na swoim. Ale kiedy pierwszy raz zaczęli się ze sobą kłócić, był zbyt zakochany w uroczej Jane, by pozwolić sobie na coś więc niż ciche przytakiwania i obiecanie zmiany swojego nastawienia. W trakcie dwóch lat, które ze sobą spędzili problem narósł do takich rozmiarów, że w tym momencie poważnie zastanawiał się nad przyszłością i wspólnym życiem, które tak zaciekle planowali. Z początku myślał, że przyszłą rodzinę będą planowali wspólnie, teraz taki stan rzeczy nie zaprzątał mu nawet głowy, to Jane przejęła całą inicjatywę a Danny jak do tej pory dostosowywał się grzecznie do tego.
            Wspólne wakacje również były jej pomysłem. Wybrali się na nie dość późno, bo dopiero w połowie września, jednak pogoda była na tyle zachęcająca, że długo planowane wolne stało się faktem dokonanym. Pakowanie walizek nie zajęło im zbyt dużo czasu, niecałe dwie godziny później siedzieli w Chevrolecie Malibu z 1997 roku, który jakiś sprytny kolekcjoner przerobił na wersję z zamykanym dachem. – Patrząc z boku, można by pomyśleć, że takie wyjście jest dość szalone, jednak zasiadając za kierownicą, dostrzegało się komfort, jaki z tym się wiązał. – I niewiele się zastanawiając wyruszyli przed siebie bez jakiegokolwiek celu. Jane przejęła mapę stanu, wyciągniętą ze schowka samochodu i to właśnie ona wyznaczała trasę ich wycieczki. Przez głupotę Dannego i trasę Jane, znaleźli się w Fullshvill bez swojego środka transportu, który został trzy kilometry za ich plecami. Brak zapasowego koła, zrekompensowałby pewnie płyn do uszczelniania opon, jednak braku skrzynki z kluczami nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. Najzwyczajniej w świecie Jane wzięła ją do domu i zapomniawszy odłożyć we właściwe miejsce po prostu ją tam zostawiła.
– Oj mój drogi nie wymigasz się od odpowiedzi. Chcę wyraźnie usłyszeć od ciebie czy spotykasz się z tą wytapetowaną gówniarą?
– Co takiego chcesz usłyszeć? – Zdziwił się Danny, który nie do końca rozumiał cel, do jakiego zmierzała rozmowa.
– Nie udawaj głupszego niż jesteś. Doskonale wiesz o czym mówię i twój nagły atak zaniku pamięci, nic ci tutaj nie pomoże. Powiedz wprost, widujecie się czy nie?
– Jane, co znów strzeliło ci do głowy?! Jesteś cudowną, piękną i mądrą kobietą a wygadujesz takie rzeczy. Po raz kolejny chcesz zwątpić w moją wierność?
            Jane spojrzała na swojego chłopaka w taki sposób, że gdyby wzrok miał zabijać, niemal na pewno padłby trupem właśnie w tym miejscu. Teraz gdy obaj przypatrywali się sobie wzajemnie, Danny pojął o co chodzi jego dziewczynie i nie mogąc wytrzymać nawet sekundy, parsknął donośnym śmiechem, czym jeszcze bardziej ją rozwścieczył.
– Jeśli tak stawiasz sprawę – zaczęła, odwracając się plecami i ruszając z powrotem – to miej pewność, że nie mam ochoty zostać tutaj z tobą ani sekundy dłużej.
– Skarbie zaczekaj. Chcesz mi powiedzieć, że przez całą drogę, te wszystkie fochy i głupie odzywki, spowodowane były tym, że uważasz Klaudie za moją kochankę?
– A nie jest tak?
– Nie – Stwierdził, już z o wiele większą powagą na twarzy. – Widzisz moja droga, Klaudia to znaczy sekretarka, która pracuje w tej samej firmie co ja, jest lesbijką i to stu procentową.
– Jasne, mówisz tak żebym dała ci spokój i tyle.
– Widzę, że nie ważne co powiem, ty i tak będziesz wiedzieć swoje. Więc po co do cholery wciąż zadajesz mi te pytania, skoro jesteś tak pewna wszystkiego?
– Bo uważasz mnie za głupią. Chcesz w spokoju robić to co mogłeś do tej pory. Omamiasz mnie wytłumaczeniami i myślisz, że to w porządku. Że miło mi się patrzy, jak pożerasz wzrokiem sekretarkę, a gdy pewnie nadarza się do tego okazja, nie tylko wzrokiem.
– Jane! Przestaniesz?! – krzyknął na nią Danny, nie chcąc już więcej słuchać jej durnych historyjek i zazdrosnych wywodów. Dziewczyna mimo, to wciąż wypominała mu, jakim to jest niewdzięcznikiem i egoistą. – Dość tego! Gdy wrócimy do domu, wynosisz się z mojego domu! Z nami koniec, rozumiesz.
            Słowa jakie wypowiedział Danny, uderzyły w nią z taką siłą, że aż zaparło jej dech w piersi. Oszołomiona stała na środku jezdni, wpatrując się w byłego już chłopaka, z zupełnym niedowierzaniem. Ale nie tylko ona czuła się źle, po słowach, które padły. Danny wciąż ją kochał i z bólem serca, patrzył jak właśnie zakańcza ich związek, raniąc zarówno Jane jak i siebie.

            Mimo, że nie wszystko zostało wyjaśnione i do końca nie wiemy co stanie się z parą, musimy brnąć dalej, żeby wyjść naprzeciw ostatnim podróżnikom. Czasu niestety jest zbyt niewiele, żeby pozostać w jednym miejscu na dłużej.

            Przeniesiemy się wreszcie na trzecią drogę. Poznamy za chwilę, kolejnych bohaterów, którzy chcąc lub nie chcąc, pojawiają się w Fullshvill. Musimy uzbroić się  w odrobinę cierpliwości, ponieważ mgła zgęstniała tak bardzo, że nie widać przez nią dosłownie nic. Oczekiwanie przedłuża się chwilkę i już widzę jak wielu chciałoby opuścić parę linijek, żeby wreszcie dowiedzieć się kim będą przybysze, jednak nalegam żebyście trzymali się wyznaczonej ścieżki i krok po kroku podążali po niej w napięciu oczekując na nagrodę.
            Z mgły wyłania się pojazd, który na pierwszy rzut oka porusza się po drodze o wiele za szybko, jak na warunki pogodowe. Odgłos silnika wzrasta do ryku, który mógłby wydobyć się z gardzieli wielkiego stwora i niemal natychmiast cichnie. Samochód zbyt gwałtownie skręca i wpadając w poślizg wylatuje z trasy wprost na pole pełne zboża, zaczynając koziołkować. Jeśli kierowca przeżyje będzie niebywały wręcz szczęściarzem. Skupiając się na dachującym samochodzie, niemal przeoczylibyśmy drugi pojazd, który pojawił się na szosie. Z zewnątrz nie nosi nawet najmniejszych oznaczeń, w przeciwieństwie do poprzednika, na którym widać wyraźne logo policji z Portland. Gdy przypatrzymy się dokładniej, za szybą pojazdu, zauważymy dwie sylwetki, spokojnie wpatrujące się w zniszczony samochód.
– Wiedziałem, że to dobry pomysł. – Przechwalał się pasażer. Był ubrany w strój w całości pomarańczowy a na piersi, widniało logo zakładu karnego w Portland.
– Miałeś rację, ale jeśli ci dwaj są cali i zdrowi, to nie jest koniec naszych kłopotów. – Pasażer nie odpowiadając wyszedł z samochodu i ruszył w stronę wraku.
– Hej szybki Bill, nie zapomniałeś o czymś? – Kierowca wydawał się być zadowolony z określenia jakie użył. Najprawdopodobniej nadana mężczyźnie ksywa, w idealny sposób odzwierciedlała jego temperament.
– Mam na imię Roy i zamiast gadać, może ściągnąłbyś wreszcie te kajdanki?
– Doskonale wiem jak masz na imię. Nie musisz mi tego przypominać, w końcu to dzięki mnie udało nam się tutaj dotrzeć i jak na razie, a wszystko na to wskazuje, jesteśmy względnie bezpieczni.
– O ile mundury nie będą o trzy numery za małe, mądralo. – Sprostował Roy podchodząc do towarzysza aby ten zdjął mu kajdanki.
– Wiesz, może zostawię na twoich nadgarstkach, te stylowe bransoletki. Pasują do ciebie jak ulał.
– Zabawne – odpowiedział mężczyzna nachylając się do przodu.
            Chwilę później, bez krępujących kajdanek, dwaj mężczyźni szli spokojnie w stronę wraku. Po ich ruchach, można by wywnioskować, że są niemal pewni iż gliniarze leżący w radiowozie są martwi. Intuicja ich nie myliła. Gdy tylko znaleźli się przy wraku zauważyli jednego z mężczyzn, który najzwyczajniej w świecie nie oddychał. W głowie denata widniała wielka dziura, która z pewnością zabiła by słonia, więc i mężczyzna nie miał z nią żadnych szans. Drugi policjant był wciśnięty za fotel kierowcy, jak gdyby przykucnął tam, chwilę przed samym wypadkiem.
– Widziałeś Nicolas? Chłopaki chyba bawili się, kto zginie jako pierwszy – roześmiał się Roy, wyciągając głowę z wraku samochodu. – I zgadnij, kto wygrał?
– Twoja matka, w celi z orangutanem?
– Ty nie bądź taki do przodu. – Zakomenderował mężczyzna, purpurowiejąc na twarzy ze wściekłości.
– Więc, może zamiast gadać głupoty, pomógłbyś mi wyciągnąć go ze środka, co?
            Roy nie chcąc więcej wdawać się w kłótnie, podszedł od drugiej strony do samochodu i wraz z kompanem, wyciągnął nieżywego gliniarza z wraku.
            Piętnaście minut później, przestępcy ubrani byli w policyjne mundury, a ich właścicieli, przebrali w więzienne łachmany.
– Więc ruszamy do miasteczka, opowiedzieć jakąś ładną bajeczkę, co? – spytał Roy, wskazując trzymaną w dłoni kaburą na znak Fullshvill.
– Z ust mi to wyjąłeś – odpowiedział Nicolas, ruszając w stronę samochodu, którym się tutaj dostali.
            Na tym kończymy przedstawianie naszych bohaterów. Unosimy się więc wysoko ponad drzewa. Teraz mamy obraz na wszystkie drogi i wszystkich niespodziewanych gości. Odwracamy się i niespiesznie ruszamy w stronę centrum miasteczka.  Po niespełna dwustu metrach, nagle, zza naszych pleców słychać dwa strzały. Oba z różnych miejsc, jednak synchronizują się ze sobą niemal idealnie. Jesteśmy pewni co do tego, że padły one z dwóch, leżących nieopodal siebie dróg. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, nie widać nic. A powrót jest zbyt niebezpieczny…