Był
mroźny wieczór. O ile dobrze pamiętam, 24 Listopad. Miesiąc przed Bożym
narodzeniem. Siarczysty mróz i lekki puch, sypiący się z nieba, zniechęcił
ludzi do jakichkolwiek spacerów. Tylko, co jakiś czas nieustępliwi młodzi
ludzie starali się być na tyle oryginalni i wytrzymali, aby wyłamać się z tej
wspólnej świadomości. Ostatni człowiek, jaki tędy przeszedł, zjawił się za
piętnaście dziesiąta. Chłopak wraz ze swoją dziewczyną, szli wśród padających
płatków śniegu raźnym krokiem, najzwyczajniej w świecie pogoda dała im się
mocno we znaki. Przytuleni do siebie, nie wypowiadając nawet jednego słowa
przemknęli ulicą i chwilę później zniknęli całkowicie za zakrętem.
Postawiłem
kołnierz mojej marynarki i ruszyłem do baru na Elm Street. Była to jedna z tych
knajp, które pomimo upływu czasu, same w sobie, nic nie zmieniły. Stoliki
oprócz odświeżającego malowania, nie poczuły lat późniejszych niż
sześćdziesiąte. Muzyka spokojnie roznosząca się w lokalu, również pochodziła z
tego okresu. Gdy wchodziłem do środka, droga już na dobre opustoszała. Wewnątrz
knajpki siedziało trzech młodych mężczyzn i prześliczna dziewczyna. Jej rudawe
włosy i obfity biust dopełniały piękna jej urody. Gdybym wiedział, że ta młoda
dama niecałe cztery godziny później zaginie w życiu nie pozwoliłbym jej opuścić
baru. Nie wiem, dlaczego los mężczyzn
mniej mnie obchodził, ale tylko ta młoda dama zapadła mi naprawdę w pamięć.
Gdyby nie pokazywali ich twarzy w dziennikach, ani gazetach z pewnością nie
wiedziałbym nawet jak wyglądali. Lecz ją – rudowłosą piękność – poznałbym
wszędzie i o każdej porze.
– Cześć Scott – zagadałem do barmana.
– Witaj Billi. Myślałem, że pogoda odciągnie cię, od zamiaru
odwiedzenia mojej budy.
– Nie mogę rezygnować ze swoich przyzwyczajeń, tylko dla
tego, że wiatr trochę bardziej wieje mi w oczy.
– W takim razie, na co dzisiaj masz ochotę?
– Może tym razem, whisky z lodem zaspokoi moje dzisiejsze
zapotrzebowanie – odparłem mrugając do niego okiem.
– Na sam początek z całą pewnością.
– Wiesz, co to za dziewczyna?
– Jaka dziewczyna? – Spytał Scott jednocześnie robiąc mi
drinka.
– A ile jest dzisiaj u ciebie w barze? Nie zgrywaj się tylko
powiedz jak ma na imię.
–Julie. Przyszła ze swoim chłopakiem i jego kumplami. Niezła
sztuka, prawda?
– Tobie, tylko zbereźne myśli w głowie.
– Bill, dlaczego nie zaczniesz na poważnie, oglądać się za
laskami? Przydałaby ci się taka Julie. Ładna, mądra, seksowna.
– Nie uważasz, ze jestem trochę za stary jak dla niej?
– Spokojnie, dużo młodsze by za ciebie wyszły. Trochę
pewności chłopie, a wszystko powinno być dobrze.
Kiedy
barman kończył zdanie, grupka znajomych wstała i zaczęła się szykować do
wyjścia z lokalu. Ja natomiast przesiadłem się do stolika pod samą szybą.
Miałem stamtąd doskonały widok na całą ulicę. Szczerze mówiąc, chciałem jak
najdłużej, obserwować piękną Julie. Wszyscy wyszli na świeże powietrze, nawet
Scott zniknął gdzieś na zapleczu. Zostałem sam w knajpce, wpatrujący się w
świat za oknem. Niespodziewanie wszystko umilkło, światła na całek drodze
zgasły i gdyby nie świeża warstwa śniegu, dookoła zapanowały egipskie
ciemności.
– Scott! – Krzyknąłem w stronę zaplecza gdzie zniknął mój
znajomy. – Co się stało ze światłem?
Brak
jakiejkolwiek odpowiedzi, spotęgował jedynie panującą dookoła ciszę. Zdawała
się być nienaturalna i taka złowroga. Najmniejszy cień, rzucony przez
przelatującą przypadkiem sowę śnieżną sprawiał, że uczucie strachu nagle stało
się realne. Niemal namacalne i takie żywe.
– Scott do cholery jasnej! Chyba nie chcesz stracić
klientów, prawda? Jeśli tak to odpal do cholery ten generator.
Wciąż
cisza, nawet najmniejszy szept czy poruszenie nie próbowało jej zmącić. Targany
naprzemiennie irytacją i strachem, wstałem od zajmowanego stolika i ruszyłem zobaczyć,
co stało się z barmanem. Na samym początku pomyślałem, że mogło mu się cos
stać. No wiecie złamał nogę, stracił przytomność lub dostał ataku serca. Niby
niemożliwa rzecz, bo przecież Scott był jeszcze młody, miał trzydzieści sześć
la, czyli tyle, co ja. Jednak nie rzadko słyszy się, że nawet młodsi umierają
od zatrzymania akcji serca. Jednak już po chwili odetchnąłem z ulgą, ponieważ
nie zastałem go tam w żadnym z wymienionych stanów. Szczerze mówiąc to w ogóle
go tam nie było.
– Wzięło mu się na wygłupy – odparłem rozzłoszczony do
granic możliwości. – Gdzie jest ten patałach. Kto zostawia knajpę samą z
klientem w środku?
Przeszukałem
wszystkie pomieszczenia, bez żadnego rezultatu. Nawet pofatygowałem się do
piwnicy. Tam również nikogo nie było. Próby uruchomienia generatora, który
przed tygodniem przeszedł badania techniczne, których sam byłem świadkiem,
spełzły na niczym. Wziąłem swój płaszcz i wyszedłem z knajpy. Sumienie mówiło
mi, że nie powinienem zostawiać jej samej, jednak inna wewnętrzna część mnie
mówiła, że coś tutaj nie pasuje. I to bardzo nie pasuje.
Wtedy spotkałem ich. Cała gromada
szli miarowym krokiem w stronę południowego wyjścia z miasta. Była to gromada
około sześćdziesięciu osób, których każda postać z osobna, sunęła ulicą nie
robiąc na świeżej warstwie śniegu, nawet najmniejszego śladu. Nawet nie było by
w tym nic dziwnego, gdyby nie ich skóra. Ta miała kolor bursztynu, jednak, gdy
tylko spojrzałem na te postacie z innego kata, przybierała odcienie jasnej
zieleni, aż w końcu stawały się całkowicie przeźroczyste. Pomimo ich
przenikliwości, dobrze było widać ich sylwetki.
– Hej, co tutaj się dzieje?
Żadna z
tajemniczych istot, nawet nie zareagowała. Niczym w transie, wciąż zmierzali
drogą w stronę lasu a może jeszcze dalej, w stronę opuszczonej kopalni.
– Do cholery – przekląłem pod nosem, tak, aby żadna z istot
mnie nie usłyszała. – Muszę iść za nimi, może dowiem się, o co tutaj chodzi.
Droga
była długa. Lecz już po piętnastu minutach marszu, wiedziałem gdzie zmierzamy.
Gdy minęliśmy las za miastem, moje przekonanie się utrwaliło. Do kopalni było
jeszcze około dwudziestu minut. Nie zamierzałem tam iść. Zwarzywszy na to, że
jestem sam a ich jest calutka gromada. Nie zważając na to czy, któraś z istot
mnie usłyszy pognałem, co tchu z powrotem do miasta. Zdyszany, dopadłem
pierwszych drzwi, jakie rzuciły mi się tylko w oczy.
Bum, bum…
Zacząłem bez opamiętania w nie walić.
– Jane, jesteś tam? Piter, chodźcie szybko! – Po chwili, w
progu domu, pojawiła się matka obojga.
– Co się stało Bill. Czemu tak krzyczysz?
– Jest Piter? Coś się dzieje w kopalni i jest mi bardzo
potrzebny.
– Nie ma ani Pitera ani Jane. Wytłumaczysz mi, co jest
grane?
– Nie widziała pani?
– Czego niby miałam nie widzieć?
– Ludzi. Zrobionych z jakiegoś cholernego szkła. Naprawdę
pani tego nie widziała.
– Ludzi ze szkła? – Zdziwiła się staruszka. – Jakich ludzi
ze szkła? Bill, czy wszystko z tobą w porządku? – Troska w głosie kobiety była
prawdziwa i na moment zachwiała moją psychiką.
Spojrzałem
na matkę Jane i Pitera z lekkim zmieszaniem, malującym się na twarzy. W końcu
powinna wiedzieć, że jestem porządnym człowiekiem. Przez trzy lata, w czasach
liceum, chodziłem z jej córką. Nie wymyśliłbym sobie, od tak bajeczki o jakichś
szklanych ludziach, tylko po to, aby znów zwrócić uwagę jej córki na siebie.
– Pani Tusco, nie mam czasu na wyjaśnienia. Nie wie może
pani, gdzie znajdę Pitera?
– Jeśli nie ma go w barze u Scotta, to pewnie kreci się z
siostrą i grupka znajomych niedaleko nieczynnego młyna.
Bez
podziękowań czy jakichkolwiek słów ruszyłem główną alejką na drugi koniec
miasteczka. Bar przy Elm Street, w którym jeszcze półtorej godziny temu sam siedziałem,
znajdował się p[o drodze do nieczynnego młyna. Miasteczko takie jak Ice
Mountain, liczące niewiele ponad dwieście rodzin i mające jedną główna drogę,
od której odchodzą odnóża, łączy stosunkowo niewielka odległość, od każdego
jego zakamarka. Najpierw spojrzę, czy Scott wrócił do swojej knajpki i czy
przypadkiem nie zastanę tam Pitera lub Jane. Później pobiegnę na wzgórze za
zachodnim krańcem miasta gdzie stoi wspomniany wcześniej młyn. Tak, też
zrobiłem. Pomimo dokładnych poszukiwań nie znalazłem ani barmana ani żadnej innej
osoby, której właśnie potrzebowałem. Tak jakby, każda młoda osoba, wraz z
pojawieniem się tajemniczych istot, po prostu wyparowała. Musiałem coś zrobić.
Jedynym wyjściem w tej sytuacji, został Greg. Mężczyzna, który przewyższał,
każdego innego mieszkańca siłą, lecz jego inteligencja zostawiała dużo do
życzenia. Nie często stawał się on przedmiotem w rękach mściwych mieszkańców
miasteczka. Był typowym człowiekiem, odpowiedzialnym za wykonywanie brudnej
roboty. Na szczęście, takie sytuacje, zdarzały się sporadycznie.
Gdy
dotarłem w końcu do mieszkania osiłka, z ulga stwierdziłem, że on nigdzie – na
szczęście – nie zniknął. W przyczepie, którą przerobił na mieszkanie, paliło
się światło a glosy z telewizora wypełniały całą przestrzeń przyczepy. Będąc
bliżej zauważyłem dwa cienie, stojące naprzeciw siebie.
– Greg, to ja, Bill Crusoe. – Powiedziałem, uchylając lekko
drzwi I wchodząc do środka.
Moim
oczom ukazał się widok, którego nawet w najgorszych snach, bym się nie
spodziewał. Naprzeciwko siebie stał osiłek Greg i jedna ze szklanych istot. Żaden
z nich nie starała się cokolwiek powiedzieć, czy choćby wydać z siebie
najmniejszego dźwięku. Stali tak wpatrzeni w siebie, a raczej patrzyli przez
siebie.
– Greg, do cholery, co się z tobą dzieje? – Spytałem, lecz
moje słowa powędrowały zupełnie w eter. Żadna reakcja nie zmąciła, tej swoistej
rozmowy, pomiędzy osiłkiem a stworzeniem, łudząco przypominającym człowieka.
Chciałem
zrobić cokolwiek, jednak jakaś niewidzialna ręka trzymała mnie w miejscu, nie
pozwalając wykonać jakiegokolwiek ruchu.
– Greg, zbudź się chłopie! Natychmiast! – Ryknąłem na całe
gardło. Jednak i to nie przyniosło żadnego rezultatu.
Chwilę
później jakieś niewiadome mi poruszenie sprawiło, że mężczyzna zaczął
niecierpliwie wiercić się w miejscu, wciąż wpatrując się w istotę. Wtedy
poczułem, ze mogę znów się ruszać. Wiedziałem, że zerwanie kontaktu wzrokowego,
pomiędzy Gregiem a istotą powinno otrzeźwić umysł tego pierwszego. Wysilając
wszystkie mięśnie ciała, rzuciłem się w kierunku osiłka by powalić go na
ziemię, jednak dziwnym trafem sam się na niej znalazłem. Zdezorientowany
rozejrzałem się dookoła oczekując jakiegoś ruchu, ze strony któregokolwiek z
nich. Jednak Grega już nie było, tak jakby wyparował w powietrzu. Szklany
człowiek stał jeszcze przez chwilę, przypatrując mi się z zaciekawieniem a
następnie ruszył najnormalniej w świecie do wyjścia. Nie wiedząc do końca, co
robię, złapałem pierwszą lepszą rzecz leżącą nieopodal mnie, którą okazała się
ciężka zrobiona z brązu popielniczka i cisnąłem nią wprost w istotę. Gdy metal zetknął się ze szklistym ciałem, te
rozsypało się na miliony ma łych okruszków, które rozwiał powracający właśnie,
z jakiejś tajemniczej wędrówki wiatr.
Leżałem
tak dłuższy czas, dwadzieścia może nawet pół godziny, trawiąc powoli wszystko,
czego byłem świadkiem dzisiejszego wieczoru. Nie miałem pojęcia jak to
tłumaczyć, jak wszystko poukładać sobie w głowie.
– Nie, nie! To są jakieś omamy! To nie może być rzeczywiste.
– Próba tłumaczenia sobie wszystkiego, nie przynosiła żadnych rezultatów.
– Muszę wrócić do miasta, wszcząć alarm i zaprowadzić
wszystkich mieszkańców do kopalni.
Łatwiej
było powiedzieć, niż zrobić. Gdy wreszcie nabrałem tyle odwagi, aby móc
powiedzieć mieszkańcom o ich dzieciach, jakaś wyższa siła postanowiła ze mnie
zakpić. Okazało się, że cale miasto jest puste. Nie ma w nim nawet żywej duszy.
Pukałem, krzyczałem nawet w dwóch domach pokusiłem się o zbicie szyby i
zajrzeniu do środka, wszystko to niosło ze sobą taki skutek, jakbym próbował
machając otwarta ręką stworzyć wielką zawieruchę. Wiatr, który znów powrócił w
nasze rejony i brak jakichkolwiek ludzi, potęgował odczucie makabryczności
całej sytuacji.
– Musze ich odnaleźć, ściągnąć z powrotem do miasteczka.
Czego w ogóle, chcą od nas te istoty? Po co tutaj przyszły? Dlaczego nikogo nie
ma? I dlaczego tylko ja sam tutaj zostałem? – Piętrzące się, coraz to nowsze
pytania, wykonały swoje główne zadanie, którym było wprowadzenie chaosu do
mojej głowy. Myśli, pomimo swojego rozbiegania, próbowały wrócić na właściwy
tor i logicznie poukładać, wszystkie szczegóły i wydarzenia.
– Najpierw, gasnął wszystkie światła, szum wiatru i śnieżyca
cichnął. W tym czasie pojawiają się te istoty a wszyscy młodzi znikają. Śledzę
ich i dowiaduję się, że idą do kopalni. Wracam po kogoś do miasta, jednak
jedyna osoba mogącą mi pomóc jest tylko Greg, który właśnie spotkał się ze
szklanym człowiekiem – analiza powoli nabierała kształtu.
– Jestem u niego w domu a on, sam z siebie po prostu znika.
Gdy rzucam popielniczką w stronę tego stwora, on rozpada się na miliony małych
kawałeczków i znika, niesiony wiatrem. Wracam do miasteczka i nikogo w nim nie
zastaję. Czyli jedno pojawienie się stworów znika połowa mieszkańców, drugie
pojawienie się stworów druga połowa. Co będzie, gdy zjawią się trzeci raz?
To pytanie, najbardziej mnie
niepokoiło, bo jeśli już nie ma ludzi to, co będą robić tutaj kolejnym razem?
Nie mogłem albo nie chciałem, czekać na odpowiedź. Bałem się, że będzie zbyt
straszna. Działanie w tym wypadku, jest jak najbardziej uzasadnione. Ruszyłem
do sklepu Martego, gdzie wyposażyłem się w linę, karabinki – takie, jakich
używa się przy wspinaczce wysokogórskie – uprząż, latarki, ciepłe ubranie oraz
obuwie. Doświadczenie nabyte w ochotniczej grupie pomocy górskiej w wojsku,
zaowocowało dzisiaj. Po tych zakupach,
za które mam nadzieję będę mógł niedługo osobiście zapłacić, wyruszyłem wprost
do kopalni. Naprzeciw nieznanemu, całkiem możliwe, że w paszczę lwa. Gdybym
tego nie zrobił, z całą pewnością nie mógłbym sobie wybaczyć braku reakcji.
Przy wejściu do wyrobiska,
znalazłem metalową łatę ( podpora, która służy do połączenia dwóch stempli
podtrzymujących strop). Na wszelki wypadek zabrałem ją ze sobą. Nie wiedziałem
do końca, z kim mam do czynienia i co się szykuję, a taki prezent może okazać
się nieocenioną pomocą. Linę umocowałem do najsolidniejszej z podpór i opuściłem
się jedną kondygnację w dół. Prawie siedem metrów. Postanowiłem, ze każdy z
czterech korytarzy pode mną sprawdzę po kolei i nie spiesząc się. Jednak już na
pierwszym poziomie odnalazłem, to, czego tak szukałem. Cała gromada
różnobarwnych istot, nazwanych przeze mnie szklanymi, gnieździła się przy końcu
jednego z korytarzy. Ukryty za zakrętem, patrząc się ostrożnie na to, co
właśnie się dzieje, widziałem jak każda z postaci przechodzi, przez coś na
kształt lustra. Gdy ostatnia z istot zniknęła, nie czekając na zbędne
zaproszenia, przecisnąłem się przez otwór.
Znalazłem się w jakiejś Sali,
która cala zrobiona byłą z jednolitego odlewu jakiegoś metalu. Wszystkie
szklane istoty, stały skupione wokół i wpatrywały się we mnie. Niespodziewanie
jedna z istot, bez cienia wahania podeszła i wyciągnęła rękę po stalową łatę,
trzymana w moich rękach. Nawet nie zdążyłem się zastanowić nad tym, co robię.
Po prostu wziąłem zamach i niczym zawodowy pałkarz przysoliłem istocie prosto w
brzuch. Ta rozpadła się na drobny mak, usypując pod moimi stopami sporej
wielkości, kupkę. Żaden z jego pobratymców, nie próbował do mnie podejść, ani
cofnąć się. Wciąż stali, niewzruszenie na swych miejscach i obserwowali. Ponad
setka, z pozoru martwych ślepi wpatrywała się, doprowadzając mnie do
szaleństwa. Ruszyłem krok, później drugi i trzeci, następnie bez siły osunąłem
się na kolana. Każda czynność sprawiał, że moje ciało było coraz słabsze.
– Co do cholery? – Spytałem, nie oczekując, żadnej
odpowiedzi ze strony szklanych istot. Lecz ku mojemu zdziwieniu taką odpowiedź
uzyskałem, ktoś stojący za mną powiedział:
– To przez grawitację. Na naszej planecie jest czterokrotnie
wyższa niż na ziemi. – Odpowiedziała istota, która przed momentem jeszcze była,
kupką rozkruszonego szkła.
– Co tutaj się dzieje? Kim wy jesteście? – Spytałem w
nadziei, że chociaż na te pytania uzyskam odpowiedź.
– Jesteśmy Khoru. Plemię z planety Debriana. Na której
obecnie się znajdujesz. Z czego bardzo się cieszymy.
– Dlaczego się cieszycie? I gdzie są ludzie z mojego miasta?
– Wszystko w swojej kolejności. Najpierw, musisz dołączyć do
pozostałych. Wtedy wszystkiego się dowiecie.
Chwilę
później dwoje Khorouczyków, wlokło moje bezsilne ciało korytarzami. Jakieś sto
metrów dalej uchyliły się drzwi i zostałem wrzucony, niczym worek kartofli, do
jakiegoś pomieszczenia. Leżałem dłuższy czas tak jak upadłem, zbierając siły,
na choćby najmniejszy ruch głową. Kiedy mięśnie, znów zaczęły współpracować z
mózgiem, podniosłem się i rozejrzałem dookoła. Byłem całkowicie
zdezorientowany. Widziałem Pełno pomieszczeń zrobionych ze szkła. W każdym z
takich pokoi znajdowała się para ludzi. Jeden mężczyzna i jedna kobieta. Widać
było już na pierwszy rzut oka, że zostali do siebie dobrani na drodze
przypadku. Chwilę potrwało, zanim uświadomiłem sobie, że i ja powinienem
znajdować się, w pomieszczeniu, z jakąś kobietą.
– Julie? – Spytałem dziewczynę, która niczym wystraszona
mysz kuliła się w rogu pokoju.
Rudowłosa
piękność, na dźwięk swojego imienia, podniosła przestraszony wzrok i spojrzała
na mnie.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Kobieta na to
zapewnienie, przysunęła się bliżej i wtuliła się w moje ramiona, szukając
bezpiecznego miejsca, w którym z pewnością chciałaby się ukryć.
Wtedy,
niczym rażony piorunem, zrozumiałem całą groteskowość sytuacji. Kiedy jeszcze
wszystko było w jak najlepszym porządku, podświadomie pragnąłem Julie. A teraz
w tych nienormalnych okolicznościach, los sprawił, ze jesteśmy sam na sam ze
sobą. Ironia całej egzystencji, w jakiej brałem udział, dzisiejszego dnia, ujawniła
całą swoją moc.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Powtórzyłem, nie
wiedząc do końca, co nas czeka.
– Witam was serdecznie. – Powiedział tubalnym głosem jedna z
istot, która właśnie weszła do pomieszczenia, w którym znajdowały się szklane
klatki. – Jestem Khumar Kha’kre. I będę waszym opiekunem.
Chwila
ciszy, spotęgowała całe napięcie, które i bez tego sięgało granic swoich
możliwości. Szklany człowiek wpatrywał się w ludzi, którzy chcieli wrócić do
swoich bezpiecznych domów. Nie potrzebowali, żadnych opiekunów czy innych
pomocników. W oczach każdego człowieka widać było strach i pragnienie wolności,
którą teraz im ograniczano.
– Mam zaszczyt poinformować was, o tym, ze weźmiecie udział
w największym przedsięwzięciu, jakich świadkiem była wasza rasa.
– Co to za przedsięwzięcie? – Spytał podirytowany i cały
czerwony z wściekłości Gary.
– Wszystkie zapasy pożywienia, na naszej planecie, powoli
się wyczerpują. Ostatni ludzie, jakich wzięliśmy z ziemi, zatracili swoją
zdolność reprodukcji, przez co kończy się nam mięso. Nie możemy sobie pozwolić,
na brak pożywienia podczas trwania wojny z innymi plemionami. Dlatego jako wyróżnieni,
zostaliście honorowo przydzieleni do naszej jednostki, jako okazy zdolne do
reprodukcji.
Wszyscy
jednocześnie, wpadli w panikę. Zaczęli krzyczeć, biegać po swych celach.
Niektórzy kopali i uderzali w szklane ściany, co skutkowało tylko tym, że
poranili sobie nogi i ręce. Kobiet całkowicie się rozpłakały.
– Spokojnie. Nie ma najmniejszego powodu do paniki, a już z
całą pewnością do uderzania w ściany. Szkło, z którego zrobione są wasze
pokoje, wytrzymują wybuch całej broni, jaką posiadacie na ziemi. Nie ma sensu
niszczyć sobie rąk i nóg. – Jakiś mechanizm odpowiadający za wydobywanie się
głosu z klatek na zewnątrz sprawił, że nastała zupełna cisza. Jedynym głosem,
słyszalnym wewnątrz pomieszczeń, był ten należący do szklanej istoty.
– Za nieposłuszeństwo, będziemy stosować kary fizyczne.
Jeśli jednak, będziecie wykonywać wszystkie polecenia, jakie wam dam, to
będziecie traktowani jak prawdziwi królowie.
– Jakie kary? – Spytałem, zapominając całkowicie o tym, że
wszystkie glosy zostały wyciszone. Pomimo tego postać zwróciła się w moją
stronę i odpowiedziała:
– Będziemy jedli was po kawałku. Najpierw ręce, później nogi
a jak i to nie poskutkuje to zastosujemy wobec, każdego, kto się sprzeciwi dużo
straszniejsze tortury. A teraz proszę o uwagę, bo macie jedyną okazję zobaczyć
jak wygląda spożywanie posiłku na naszej planecie.
Nasz
opiekun zniknął, a z podłogi wysunęła się platforma, na której przywiązany do
szklanego słupa, stał Scott. Moment później do pomieszczenia wbiegło osiem
istot, które z niesamowitą sprawnością biegały wokół przyszłej ofiary. Niczym
drapieżniki znęcające się nad swoim obiadem, nagle rzuciły się na mężczyznę i
zaczęły rozszarpywać go rękami. Krew była wszędzie a szklani ludzie delektowali
się człowieczym mięsem. Gdy całe przedstawienie dobiegło końca, z pod sufitu
wydobył się glos naszego opiekuna.
– Dziękuję za uwagę, a teraz zapraszam wszystkich na
drzemkę, w celu zregenerowania sił. W pomieszczeniach, w których się
znajdujecie jest identyczna grawitacja jak na ziemi, więc kiedy już się
obudzicie, nie będziecie męczyć się tak szybko jak to było w innych
pomieszczeniach. Miłej nocy.
Sen
spłyną na nas, jak za dotknięciem różdżki. Był on niczym balsam, na nasze
krwawiące rany. Wydawał mi się dobry i taki rzeczywisty. Lepszy od świata, w
którym po pobudce będzie mi było dane żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz