niedziela, 9 listopada 2014

Istoty ze szkła

                
                Był mroźny wieczór. O ile dobrze pamiętam, 24 Listopad. Miesiąc przed Bożym narodzeniem. Siarczysty mróz i lekki puch, sypiący się z nieba, zniechęcił ludzi do jakichkolwiek spacerów. Tylko, co jakiś czas nieustępliwi młodzi ludzie starali się być na tyle oryginalni i wytrzymali, aby wyłamać się z tej wspólnej świadomości. Ostatni człowiek, jaki tędy przeszedł, zjawił się za piętnaście dziesiąta. Chłopak wraz ze swoją dziewczyną, szli wśród padających płatków śniegu raźnym krokiem, najzwyczajniej w świecie pogoda dała im się mocno we znaki. Przytuleni do siebie, nie wypowiadając nawet jednego słowa przemknęli ulicą i chwilę później zniknęli całkowicie za zakrętem.
                Postawiłem kołnierz mojej marynarki i ruszyłem do baru na Elm Street. Była to jedna z tych knajp, które pomimo upływu czasu, same w sobie, nic nie zmieniły. Stoliki oprócz odświeżającego malowania, nie poczuły lat późniejszych niż sześćdziesiąte. Muzyka spokojnie roznosząca się w lokalu, również pochodziła z tego okresu. Gdy wchodziłem do środka, droga już na dobre opustoszała. Wewnątrz knajpki siedziało trzech młodych mężczyzn i prześliczna dziewczyna. Jej rudawe włosy i obfity biust dopełniały piękna jej urody. Gdybym wiedział, że ta młoda dama niecałe cztery godziny później zaginie w życiu nie pozwoliłbym jej opuścić baru.  Nie wiem, dlaczego los mężczyzn mniej mnie obchodził, ale tylko ta młoda dama zapadła mi naprawdę w pamięć. Gdyby nie pokazywali ich twarzy w dziennikach, ani gazetach z pewnością nie wiedziałbym nawet jak wyglądali. Lecz ją – rudowłosą piękność – poznałbym wszędzie i o każdej porze.
– Cześć Scott – zagadałem do barmana.
– Witaj Billi. Myślałem, że pogoda odciągnie cię, od zamiaru odwiedzenia mojej budy.
– Nie mogę rezygnować ze swoich przyzwyczajeń, tylko dla tego, że wiatr trochę bardziej wieje mi w oczy.
– W takim razie, na co dzisiaj masz ochotę?
– Może tym razem, whisky z lodem zaspokoi moje dzisiejsze zapotrzebowanie – odparłem mrugając do niego okiem.
– Na sam początek z całą pewnością.
– Wiesz, co to za dziewczyna?
– Jaka dziewczyna? – Spytał Scott jednocześnie robiąc mi drinka.
– A ile jest dzisiaj u ciebie w barze? Nie zgrywaj się tylko powiedz jak ma na imię.
–Julie. Przyszła ze swoim chłopakiem i jego kumplami. Niezła sztuka, prawda?
– Tobie, tylko zbereźne myśli w głowie.
– Bill, dlaczego nie zaczniesz na poważnie, oglądać się za laskami? Przydałaby ci się taka Julie. Ładna, mądra, seksowna.
– Nie uważasz, ze jestem trochę za stary jak dla niej?
– Spokojnie, dużo młodsze by za ciebie wyszły. Trochę pewności chłopie, a wszystko powinno być dobrze.
                Kiedy barman kończył zdanie, grupka znajomych wstała i zaczęła się szykować do wyjścia z lokalu. Ja natomiast przesiadłem się do stolika pod samą szybą. Miałem stamtąd doskonały widok na całą ulicę. Szczerze mówiąc, chciałem jak najdłużej, obserwować piękną Julie. Wszyscy wyszli na świeże powietrze, nawet Scott zniknął gdzieś na zapleczu. Zostałem sam w knajpce, wpatrujący się w świat za oknem. Niespodziewanie wszystko umilkło, światła na całek drodze zgasły i gdyby nie świeża warstwa śniegu, dookoła zapanowały egipskie ciemności.
– Scott! – Krzyknąłem w stronę zaplecza gdzie zniknął mój znajomy. – Co się stało ze światłem?
                Brak jakiejkolwiek odpowiedzi, spotęgował jedynie panującą dookoła ciszę. Zdawała się być nienaturalna i taka złowroga. Najmniejszy cień, rzucony przez przelatującą przypadkiem sowę śnieżną sprawiał, że uczucie strachu nagle stało się realne. Niemal namacalne i takie żywe.
– Scott do cholery jasnej! Chyba nie chcesz stracić klientów, prawda? Jeśli tak to odpal do cholery ten generator.
                Wciąż cisza, nawet najmniejszy szept czy poruszenie nie próbowało jej zmącić. Targany naprzemiennie irytacją i strachem, wstałem od zajmowanego stolika i ruszyłem zobaczyć, co stało się z barmanem. Na samym początku pomyślałem, że mogło mu się cos stać. No wiecie złamał nogę, stracił przytomność lub dostał ataku serca. Niby niemożliwa rzecz, bo przecież Scott był jeszcze młody, miał trzydzieści sześć la, czyli tyle, co ja. Jednak nie rzadko słyszy się, że nawet młodsi umierają od zatrzymania akcji serca. Jednak już po chwili odetchnąłem z ulgą, ponieważ nie zastałem go tam w żadnym z wymienionych stanów. Szczerze mówiąc to w ogóle go tam nie było.
– Wzięło mu się na wygłupy – odparłem rozzłoszczony do granic możliwości. – Gdzie jest ten patałach. Kto zostawia knajpę samą z klientem w środku?
                Przeszukałem wszystkie pomieszczenia, bez żadnego rezultatu. Nawet pofatygowałem się do piwnicy. Tam również nikogo nie było. Próby uruchomienia generatora, który przed tygodniem przeszedł badania techniczne, których sam byłem świadkiem, spełzły na niczym. Wziąłem swój płaszcz i wyszedłem z knajpy. Sumienie mówiło mi, że nie powinienem zostawiać jej samej, jednak inna wewnętrzna część mnie mówiła, że coś tutaj nie pasuje. I to bardzo nie pasuje.
               
Wtedy spotkałem ich. Cała gromada szli miarowym krokiem w stronę południowego wyjścia z miasta. Była to gromada około sześćdziesięciu osób, których każda postać z osobna, sunęła ulicą nie robiąc na świeżej warstwie śniegu, nawet najmniejszego śladu. Nawet nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie ich skóra. Ta miała kolor bursztynu, jednak, gdy tylko spojrzałem na te postacie z innego kata, przybierała odcienie jasnej zieleni, aż w końcu stawały się całkowicie przeźroczyste. Pomimo ich przenikliwości, dobrze było widać ich sylwetki.
– Hej, co tutaj się dzieje?
                Żadna z tajemniczych istot, nawet nie zareagowała. Niczym w transie, wciąż zmierzali drogą w stronę lasu a może jeszcze dalej, w stronę opuszczonej kopalni.
– Do cholery – przekląłem pod nosem, tak, aby żadna z istot mnie nie usłyszała. – Muszę iść za nimi, może dowiem się, o co tutaj chodzi.
                Droga była długa. Lecz już po piętnastu minutach marszu, wiedziałem gdzie zmierzamy. Gdy minęliśmy las za miastem, moje przekonanie się utrwaliło. Do kopalni było jeszcze około dwudziestu minut. Nie zamierzałem tam iść. Zwarzywszy na to, że jestem sam a ich jest calutka gromada. Nie zważając na to czy, któraś z istot mnie usłyszy pognałem, co tchu z powrotem do miasta. Zdyszany, dopadłem pierwszych drzwi, jakie rzuciły mi się tylko w oczy.
Bum, bum…
Zacząłem bez opamiętania w nie walić.
– Jane, jesteś tam? Piter, chodźcie szybko! – Po chwili, w progu domu, pojawiła się matka obojga.
– Co się stało Bill. Czemu tak krzyczysz?
– Jest Piter? Coś się dzieje w kopalni i jest mi bardzo potrzebny.
– Nie ma ani Pitera ani Jane. Wytłumaczysz mi, co jest grane?
– Nie widziała pani?
– Czego niby miałam nie widzieć?
– Ludzi. Zrobionych z jakiegoś cholernego szkła. Naprawdę pani tego nie widziała.
– Ludzi ze szkła? – Zdziwiła się staruszka. – Jakich ludzi ze szkła? Bill, czy wszystko z tobą w porządku? – Troska w głosie kobiety była prawdziwa i na moment zachwiała moją psychiką.
                Spojrzałem na matkę Jane i Pitera z lekkim zmieszaniem, malującym się na twarzy. W końcu powinna wiedzieć, że jestem porządnym człowiekiem. Przez trzy lata, w czasach liceum, chodziłem z jej córką. Nie wymyśliłbym sobie, od tak bajeczki o jakichś szklanych ludziach, tylko po to, aby znów zwrócić uwagę jej córki na siebie.
– Pani Tusco, nie mam czasu na wyjaśnienia. Nie wie może pani, gdzie znajdę Pitera?
– Jeśli nie ma go w barze u Scotta, to pewnie kreci się z siostrą i grupka znajomych niedaleko nieczynnego młyna.
                Bez podziękowań czy jakichkolwiek słów ruszyłem główną alejką na drugi koniec miasteczka. Bar przy Elm Street, w którym jeszcze półtorej godziny temu sam siedziałem, znajdował się p[o drodze do nieczynnego młyna. Miasteczko takie jak Ice Mountain, liczące niewiele ponad dwieście rodzin i mające jedną główna drogę, od której odchodzą odnóża, łączy stosunkowo niewielka odległość, od każdego jego zakamarka. Najpierw spojrzę, czy Scott wrócił do swojej knajpki i czy przypadkiem nie zastanę tam Pitera lub Jane. Później pobiegnę na wzgórze za zachodnim krańcem miasta gdzie stoi wspomniany wcześniej młyn. Tak, też zrobiłem. Pomimo dokładnych poszukiwań nie znalazłem ani barmana ani żadnej innej osoby, której właśnie potrzebowałem. Tak jakby, każda młoda osoba, wraz z pojawieniem się tajemniczych istot, po prostu wyparowała. Musiałem coś zrobić. Jedynym wyjściem w tej sytuacji, został Greg. Mężczyzna, który przewyższał, każdego innego mieszkańca siłą, lecz jego inteligencja zostawiała dużo do życzenia. Nie często stawał się on przedmiotem w rękach mściwych mieszkańców miasteczka. Był typowym człowiekiem, odpowiedzialnym za wykonywanie brudnej roboty. Na szczęście, takie sytuacje, zdarzały się sporadycznie.
                Gdy dotarłem w końcu do mieszkania osiłka, z ulga stwierdziłem, że on nigdzie – na szczęście – nie zniknął. W przyczepie, którą przerobił na mieszkanie, paliło się światło a glosy z telewizora wypełniały całą przestrzeń przyczepy. Będąc bliżej zauważyłem dwa cienie, stojące naprzeciw siebie.
– Greg, to ja, Bill Crusoe. – Powiedziałem, uchylając lekko drzwi I wchodząc do środka.
                Moim oczom ukazał się widok, którego nawet w najgorszych snach, bym się nie spodziewał. Naprzeciwko siebie stał osiłek Greg i jedna ze szklanych istot. Żaden z nich nie starała się cokolwiek powiedzieć, czy choćby wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Stali tak wpatrzeni w siebie, a raczej patrzyli przez siebie.
– Greg, do cholery, co się z tobą dzieje? – Spytałem, lecz moje słowa powędrowały zupełnie w eter. Żadna reakcja nie zmąciła, tej swoistej rozmowy, pomiędzy osiłkiem a stworzeniem, łudząco przypominającym człowieka.
                Chciałem zrobić cokolwiek, jednak jakaś niewidzialna ręka trzymała mnie w miejscu, nie pozwalając wykonać jakiegokolwiek ruchu.
– Greg, zbudź się chłopie! Natychmiast! – Ryknąłem na całe gardło. Jednak i to nie przyniosło żadnego rezultatu.
                Chwilę później jakieś niewiadome mi poruszenie sprawiło, że mężczyzna zaczął niecierpliwie wiercić się w miejscu, wciąż wpatrując się w istotę. Wtedy poczułem, ze mogę znów się ruszać. Wiedziałem, że zerwanie kontaktu wzrokowego, pomiędzy Gregiem a istotą powinno otrzeźwić umysł tego pierwszego. Wysilając wszystkie mięśnie ciała, rzuciłem się w kierunku osiłka by powalić go na ziemię, jednak dziwnym trafem sam się na niej znalazłem. Zdezorientowany rozejrzałem się dookoła oczekując jakiegoś ruchu, ze strony któregokolwiek z nich. Jednak Grega już nie było, tak jakby wyparował w powietrzu. Szklany człowiek stał jeszcze przez chwilę, przypatrując mi się z zaciekawieniem a następnie ruszył najnormalniej w świecie do wyjścia. Nie wiedząc do końca, co robię, złapałem pierwszą lepszą rzecz leżącą nieopodal mnie, którą okazała się ciężka zrobiona z brązu popielniczka i cisnąłem nią wprost w istotę.  Gdy metal zetknął się ze szklistym ciałem, te rozsypało się na miliony ma łych okruszków, które rozwiał powracający właśnie, z jakiejś tajemniczej wędrówki wiatr.
                Leżałem tak dłuższy czas, dwadzieścia może nawet pół godziny, trawiąc powoli wszystko, czego byłem świadkiem dzisiejszego wieczoru. Nie miałem pojęcia jak to tłumaczyć, jak wszystko poukładać sobie w głowie.
– Nie, nie! To są jakieś omamy! To nie może być rzeczywiste. – Próba tłumaczenia sobie wszystkiego, nie przynosiła żadnych rezultatów.
– Muszę wrócić do miasta, wszcząć alarm i zaprowadzić wszystkich mieszkańców do kopalni.
                Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Gdy wreszcie nabrałem tyle odwagi, aby móc powiedzieć mieszkańcom o ich dzieciach, jakaś wyższa siła postanowiła ze mnie zakpić. Okazało się, że cale miasto jest puste. Nie ma w nim nawet żywej duszy. Pukałem, krzyczałem nawet w dwóch domach pokusiłem się o zbicie szyby i zajrzeniu do środka, wszystko to niosło ze sobą taki skutek, jakbym próbował machając otwarta ręką stworzyć wielką zawieruchę. Wiatr, który znów powrócił w nasze rejony i brak jakichkolwiek ludzi, potęgował odczucie makabryczności całej sytuacji.
– Musze ich odnaleźć, ściągnąć z powrotem do miasteczka. Czego w ogóle, chcą od nas te istoty? Po co tutaj przyszły? Dlaczego nikogo nie ma? I dlaczego tylko ja sam tutaj zostałem? – Piętrzące się, coraz to nowsze pytania, wykonały swoje główne zadanie, którym było wprowadzenie chaosu do mojej głowy. Myśli, pomimo swojego rozbiegania, próbowały wrócić na właściwy tor i logicznie poukładać, wszystkie szczegóły i wydarzenia.
– Najpierw, gasnął wszystkie światła, szum wiatru i śnieżyca cichnął. W tym czasie pojawiają się te istoty a wszyscy młodzi znikają. Śledzę ich i dowiaduję się, że idą do kopalni. Wracam po kogoś do miasta, jednak jedyna osoba mogącą mi pomóc jest tylko Greg, który właśnie spotkał się ze szklanym człowiekiem – analiza powoli nabierała kształtu.
– Jestem u niego w domu a on, sam z siebie po prostu znika. Gdy rzucam popielniczką w stronę tego stwora, on rozpada się na miliony małych kawałeczków i znika, niesiony wiatrem. Wracam do miasteczka i nikogo w nim nie zastaję. Czyli jedno pojawienie się stworów znika połowa mieszkańców, drugie pojawienie się stworów druga połowa. Co będzie, gdy zjawią się trzeci raz? 
To pytanie, najbardziej mnie niepokoiło, bo jeśli już nie ma ludzi to, co będą robić tutaj kolejnym razem? Nie mogłem albo nie chciałem, czekać na odpowiedź. Bałem się, że będzie zbyt straszna. Działanie w tym wypadku, jest jak najbardziej uzasadnione. Ruszyłem do sklepu Martego, gdzie wyposażyłem się w linę, karabinki – takie, jakich używa się przy wspinaczce wysokogórskie – uprząż, latarki, ciepłe ubranie oraz obuwie. Doświadczenie nabyte w ochotniczej grupie pomocy górskiej w wojsku, zaowocowało dzisiaj.  Po tych zakupach, za które mam nadzieję będę mógł niedługo osobiście zapłacić, wyruszyłem wprost do kopalni. Naprzeciw nieznanemu, całkiem możliwe, że w paszczę lwa. Gdybym tego nie zrobił, z całą pewnością nie mógłbym sobie wybaczyć braku reakcji.
Przy wejściu do wyrobiska, znalazłem metalową łatę ( podpora, która służy do połączenia dwóch stempli podtrzymujących strop). Na wszelki wypadek zabrałem ją ze sobą. Nie wiedziałem do końca, z kim mam do czynienia i co się szykuję, a taki prezent może okazać się nieocenioną pomocą. Linę umocowałem do najsolidniejszej z podpór i opuściłem się jedną kondygnację w dół. Prawie siedem metrów. Postanowiłem, ze każdy z czterech korytarzy pode mną sprawdzę po kolei i nie spiesząc się. Jednak już na pierwszym poziomie odnalazłem, to, czego tak szukałem. Cała gromada różnobarwnych istot, nazwanych przeze mnie szklanymi, gnieździła się przy końcu jednego z korytarzy. Ukryty za zakrętem, patrząc się ostrożnie na to, co właśnie się dzieje, widziałem jak każda z postaci przechodzi, przez coś na kształt lustra. Gdy ostatnia z istot zniknęła, nie czekając na zbędne zaproszenia, przecisnąłem się przez otwór.
Znalazłem się w jakiejś Sali, która cala zrobiona byłą z jednolitego odlewu jakiegoś metalu. Wszystkie szklane istoty, stały skupione wokół i wpatrywały się we mnie. Niespodziewanie jedna z istot, bez cienia wahania podeszła i wyciągnęła rękę po stalową łatę, trzymana w moich rękach. Nawet nie zdążyłem się zastanowić nad tym, co robię. Po prostu wziąłem zamach i niczym zawodowy pałkarz przysoliłem istocie prosto w brzuch. Ta rozpadła się na drobny mak, usypując pod moimi stopami sporej wielkości, kupkę. Żaden z jego pobratymców, nie próbował do mnie podejść, ani cofnąć się. Wciąż stali, niewzruszenie na swych miejscach i obserwowali. Ponad setka, z pozoru martwych ślepi wpatrywała się, doprowadzając mnie do szaleństwa. Ruszyłem krok, później drugi i trzeci, następnie bez siły osunąłem się na kolana. Każda czynność sprawiał, że moje ciało było coraz słabsze.
– Co do cholery? – Spytałem, nie oczekując, żadnej odpowiedzi ze strony szklanych istot. Lecz ku mojemu zdziwieniu taką odpowiedź uzyskałem, ktoś stojący za mną powiedział:
– To przez grawitację. Na naszej planecie jest czterokrotnie wyższa niż na ziemi. – Odpowiedziała istota, która przed momentem jeszcze była, kupką rozkruszonego szkła.
– Co tutaj się dzieje? Kim wy jesteście? – Spytałem w nadziei, że chociaż na te pytania uzyskam odpowiedź.
– Jesteśmy Khoru. Plemię z planety Debriana. Na której obecnie się znajdujesz. Z czego bardzo się cieszymy.
– Dlaczego się cieszycie? I gdzie są ludzie z mojego miasta?
– Wszystko w swojej kolejności. Najpierw, musisz dołączyć do pozostałych. Wtedy wszystkiego się dowiecie.
                Chwilę później dwoje Khorouczyków, wlokło moje bezsilne ciało korytarzami. Jakieś sto metrów dalej uchyliły się drzwi i zostałem wrzucony, niczym worek kartofli, do jakiegoś pomieszczenia. Leżałem dłuższy czas tak jak upadłem, zbierając siły, na choćby najmniejszy ruch głową. Kiedy mięśnie, znów zaczęły współpracować z mózgiem, podniosłem się i rozejrzałem dookoła. Byłem całkowicie zdezorientowany. Widziałem Pełno pomieszczeń zrobionych ze szkła. W każdym z takich pokoi znajdowała się para ludzi. Jeden mężczyzna i jedna kobieta. Widać było już na pierwszy rzut oka, że zostali do siebie dobrani na drodze przypadku. Chwilę potrwało, zanim uświadomiłem sobie, że i ja powinienem znajdować się, w pomieszczeniu, z jakąś kobietą.
– Julie? – Spytałem dziewczynę, która niczym wystraszona mysz kuliła się w rogu pokoju.
                Rudowłosa piękność, na dźwięk swojego imienia, podniosła przestraszony wzrok i spojrzała na mnie.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Kobieta na to zapewnienie, przysunęła się bliżej i wtuliła się w moje ramiona, szukając bezpiecznego miejsca, w którym z pewnością chciałaby się ukryć.
                Wtedy, niczym rażony piorunem, zrozumiałem całą groteskowość sytuacji. Kiedy jeszcze wszystko było w jak najlepszym porządku, podświadomie pragnąłem Julie. A teraz w tych nienormalnych okolicznościach, los sprawił, ze jesteśmy sam na sam ze sobą. Ironia całej egzystencji, w jakiej brałem udział, dzisiejszego dnia, ujawniła całą swoją moc.
– Spokojnie, wszystko będzie dobrze. – Powtórzyłem, nie wiedząc do końca, co nas czeka.
– Witam was serdecznie. – Powiedział tubalnym głosem jedna z istot, która właśnie weszła do pomieszczenia, w którym znajdowały się szklane klatki. – Jestem Khumar Kha’kre. I będę waszym opiekunem.
                Chwila ciszy, spotęgowała całe napięcie, które i bez tego sięgało granic swoich możliwości. Szklany człowiek wpatrywał się w ludzi, którzy chcieli wrócić do swoich bezpiecznych domów. Nie potrzebowali, żadnych opiekunów czy innych pomocników. W oczach każdego człowieka widać było strach i pragnienie wolności, którą teraz im ograniczano.
– Mam zaszczyt poinformować was, o tym, ze weźmiecie udział w największym przedsięwzięciu, jakich świadkiem była wasza rasa.
– Co to za przedsięwzięcie? – Spytał podirytowany i cały czerwony z wściekłości Gary.
– Wszystkie zapasy pożywienia, na naszej planecie, powoli się wyczerpują. Ostatni ludzie, jakich wzięliśmy z ziemi, zatracili swoją zdolność reprodukcji, przez co kończy się nam mięso. Nie możemy sobie pozwolić, na brak pożywienia podczas trwania wojny z innymi plemionami. Dlatego jako wyróżnieni, zostaliście honorowo przydzieleni do naszej jednostki, jako okazy zdolne do reprodukcji.
                Wszyscy jednocześnie, wpadli w panikę. Zaczęli krzyczeć, biegać po swych celach. Niektórzy kopali i uderzali w szklane ściany, co skutkowało tylko tym, że poranili sobie nogi i ręce. Kobiet całkowicie się rozpłakały.
– Spokojnie. Nie ma najmniejszego powodu do paniki, a już z całą pewnością do uderzania w ściany. Szkło, z którego zrobione są wasze pokoje, wytrzymują wybuch całej broni, jaką posiadacie na ziemi. Nie ma sensu niszczyć sobie rąk i nóg. – Jakiś mechanizm odpowiadający za wydobywanie się głosu z klatek na zewnątrz sprawił, że nastała zupełna cisza. Jedynym głosem, słyszalnym wewnątrz pomieszczeń, był ten należący do szklanej istoty.
– Za nieposłuszeństwo, będziemy stosować kary fizyczne. Jeśli jednak, będziecie wykonywać wszystkie polecenia, jakie wam dam, to będziecie traktowani jak prawdziwi królowie.
– Jakie kary? – Spytałem, zapominając całkowicie o tym, że wszystkie glosy zostały wyciszone. Pomimo tego postać zwróciła się w moją stronę i odpowiedziała:
– Będziemy jedli was po kawałku. Najpierw ręce, później nogi a jak i to nie poskutkuje to zastosujemy wobec, każdego, kto się sprzeciwi dużo straszniejsze tortury. A teraz proszę o uwagę, bo macie jedyną okazję zobaczyć jak wygląda spożywanie posiłku na naszej planecie.
                Nasz opiekun zniknął, a z podłogi wysunęła się platforma, na której przywiązany do szklanego słupa, stał Scott. Moment później do pomieszczenia wbiegło osiem istot, które z niesamowitą sprawnością biegały wokół przyszłej ofiary. Niczym drapieżniki znęcające się nad swoim obiadem, nagle rzuciły się na mężczyznę i zaczęły rozszarpywać go rękami. Krew była wszędzie a szklani ludzie delektowali się człowieczym mięsem. Gdy całe przedstawienie dobiegło końca, z pod sufitu wydobył się glos naszego opiekuna.
– Dziękuję za uwagę, a teraz zapraszam wszystkich na drzemkę, w celu zregenerowania sił. W pomieszczeniach, w których się znajdujecie jest identyczna grawitacja jak na ziemi, więc kiedy już się obudzicie, nie będziecie męczyć się tak szybko jak to było w innych pomieszczeniach. Miłej nocy.
                Sen spłyną na nas, jak za dotknięciem różdżki. Był on niczym balsam, na nasze krwawiące rany. Wydawał mi się dobry i taki rzeczywisty. Lepszy od świata, w którym po pobudce będzie mi było dane żyć.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz