sobota, 1 listopada 2014

Boyld Chalplam: Woja martwych



                                                                       1.        

            Boyld Chalplam
 Ur. 19.IX.1942 zm. 22.XII.2004.

Przeżyłem 62 lata, 3 miesiące, 3dni, 14 godzin, 20 minut i 6 sekund. Bo człowiek, dla którego najmniejszy ułamek życia jest nieważny, nie jest godzien ani chwili na tym padole.

                                                                                                                                                                                                                        Boyld Chalplam


            Taki napis widniał na nagrobku starego dziadygi. Do tej pory, nikt się nim nie interesował a po Fullshvill krążyły plotki o dziwnym zachowaniu pana Chalplama, a nawet o jego problemach psychicznych. Dobrze zauważyliście, do tej pory. Po śmierci grób Boylda stał się centrum pielgrzymów z miasteczka. Jakby nie do końca jasna siła zaciągała do tego miejsca każdego, kto nie zdołał się jej oprzeć. Trzeba przyznać, że była to wielka moc, ponieważ trzy-czwarte miasta zmierzały tam w niemal każdej wolnej chwili. Pozostali ludzie, nie zostali również obojętnie potraktowani przez tajemniczą moc. Nawet oni potrafili poświęcić godzinę lub dwie w tygodniu na rozmyślaniu o starym dziwaku. Dziwne wydarzenia rozpoczęły się z początkiem roku 2009. Najpierw obejmowały zaledwie dwie przecznice od domu, w którym mieszkał starszy pan. Jednak w drugiej połowie roku zjawisko zaczynało nabierać na sile. Na końcu siedmiotysięczne miasteczko było całkowicie omotane. Tak zaczęła się prawdopodobnie jedna z najbardziej...
Zresztą sami się przekonajcie, o jaką historię chodzi.


            24 październik 2009 roku, Fullshvill.
– Panie Gartner, prosiłem o dostarczenie w tym tygodniu nie jednego galonu wina, ale aż trzech. – Oburzył się sklepikarz, biorąc z ciężarówki zamówiony towar.
– Pamiętam, jednak zamówienia musiały ulec zmianie. Od wytwórcy dostaliśmy o wiele mniej trunku, niż wynosiły zamówienia. Dlatego mogłem dziś jedynie przywieźć galon wina.
– Chyba nie zdaje sobie pan sprawy, że ja mam klientów. Stałych klientów, którzy mogą pójść za dziesięć minut do konkurencji.
– Ja również mam klientelę, jednak nic nie da się zrobić. Musicie poradzić sobie w tym tygodniu z taką ilością. – Michael, machnął ręką i wszedł z towarem do środka. Na półkach niewielkiego, samoobsługowego sklepu, poukładał dżemy, dwa kartony mleka 3,5 procentowego oraz przybory do utrzymania higieny ciała. Następnie, nieco niezadowolony z ilości zakupionego u dostawcy trunku, wyszedł na zaplecze by schować zapas. Szczęściem w nieszczęściu sklepikarza był fakt, że dzięki różnemu zapotrzebowaniu, udało mu się odłożyć niewielki zapas wina, który według wstępnych wyliczeń i tak nie wystarczy, do czasu kolejnej dostawy. No moment musimy rozstać się ze sklepikarzem, nie poznawszy go dogłębnie. Możecie uważać, że jego postać jest mało wyrazista, pozbawiona głębi, ale wbrew wszystkim przypuszczeniom Michael odgrywa tutaj drugoplanową rolę. Więc wszystko, co o nim wiemy jest niepotrzebnym dodatkiem.
            Dzień zbliżał się ku końcowi, ulice miasteczka zaczęły pustoszeć. Dla ludzi mieszkających w metropoliach, taki stan rzeczy byłby czymś nienaturalnym, dla małomiasteczkowej społeczności noc spędzona bez krzyków, szumu przewijających się non stop samochodów było czymś tak naturalnym jak oddychanie. Gdzieniegdzie, niemrawo do domów zmierzali nastoletni chłopcy i dziewczęta, którzy upojeni dniem spędzonym na zabawie podążali do swoich, ciepłych i bezpiecznych łóżek, aby nabrać siły na następny poranek pełen zabawy.  Nad Fullshvill, zaczęła powoli pojawiać się mgła, pożerając z wolna kolejne części miasteczka. Jednocześnie w małym samoobsługowym sklepiku na skrzyżowaniu dwóch głównych ulic, zaraz za kotarą na zapleczu leży ciało Michaela Felbsa. Twarz sklepikarza zwrócona jest w stronę malutkiego okienka na przeciwległej ścianie. Grube i wyglądające na mocno osadzone w murze pręty, stanowią chyba najbardziej wytrzymałą ochronę sklepiku przed włamywaczami, którym przyszłoby do głowy połasić się na darmowy wypad po zakupy. Na pierwszy rzut oka, na ciele mężczyzny nie widać jakichkolwiek śladów wskazujących, co mogło mu się przytrafić. Jednak, niecałe dwie godziny później, komisarz Burnett, unosząc delikatnie w górę głowę Michaela, odkryje przyczynę zgonu.             
            Zanim to jednak nastąpi, musimy przenieść się do domu dziesięcioletniego chłopca imieniem Terrence. To właśnie on będzie osobą, która chyba, jako pierwsza w miasteczku rozwiążę tajemnicę śmierci sklepikarza. Całkowicie nie wiedząc o jego śmierci. Umysł chłopca będzie jednak, działał wbrew jego woli, powodując, że to, co jest nie do końca zrozumiałe układać się będzie w jedną całość.
– Terry, zejdź już na dół. Za moment będzie kolacja.
– Zaraz, mamo. – Krzyk z piętra został przytłumiony przez zamknięte drzwi do pokoju chłopca. Jednak szczątki zdania dotarły do uszu matki, która nagle wydała się być niezadowolona z tego, co usłyszała.
– Odejdź wreszcie od tego komputera i natychmiast przyjdź nakryć do kolacji albo dostaniesz szlaban do końca roku.  – Więcej argumentów nie trzeba było przytaczać. Niewielkiej postury chłopak, z oczami tak ciemnymi, że przypominały obsydian, niczym posłaniec służący dla króla pojawił się w kuchni swoich rodziców. Sięgnął do szafki nad blatem zabudowanej kuchni i złapał za stertę talerzy, czekających na podanie w nich posiłku. To właśnie wtedy, zdarzyły się niemal równocześnie, dwie rzeczy, które przeraziły chłopca, jego matkę i całą społeczność Fullshvill.
            Terry stał wpatrzony w przestrzeń pomiędzy szafkami kuchennymi a oknem. Jakby oczekiwał, że może znaleźć tam coś interesującego. Coś, czego być tam nie powinno. Wszystkie naczynia, po które sięgał, leżały rozbite na kuchennej podłodze. Te, które przetrwały spotkanie z twardą ziemią znajdowały się odrzucone w najdalszych zakątkach pomieszczenia.
– Skarbie, co się stało? – Spytała zdezorientowana matka, wpatrując się w chłopca, który zdawał się jej nie słyszeć.
– Terrence Willson. Jeśli za moment nie wyjaśnisz mi, dlaczego stłukłeś całą zastawę, przysięgam na grób twojego ojca, że dostaniesz taki szlaban, jakiego nie chciałby mieć nikt w twoim wieku. –Chłopak nie słuchał słów swojej matki. Niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w jeden punkt, w którym nie było dosłownie nic oprócz gładkiej, pomalowanej na różowo ściany. Wzrok chłopca wydawał się być nieobecny, jakby cała jego świadomość, za sprawą jakiejś nieznanej siły została wyrwana z ciała i zabrana gdzieś bardzo daleko. Jedynie ciało, tkwiące wciąż w tej samej pozycji i miejscu, stanowiło o jego istnieniu.
– O mój drogi, miarka się przeb... – Kobieta nie zdążyła dokończyć zdania, gdy ciszę panującą w domu przerwał krzyk Terrego. Był tak głośny i przeraźliwy, że matka niczym szkolona do tego typu sytuacji, machinalnie odskoczyła do tyłu wpadając na blat stołu i wylewając, uprzednio przygotowany dzbanek z sokiem pomarańczowym.
            Chwilę później z ust dziecka wypłynęły resztki niestrawionego pokarmu, a ciało runęło na ziemię i zaczęło miotać się w niekontrolowanych konwulsjach. Przerażona kobieta przez ułamek sekundy wpatrywała się w całe zajście, nie wiedząc do końca, co tak naprawdę właśnie się dzieje. Jednak już po chwili odzyskawszy resztki zdrowej świadomości, chwyciła za drewnianą łyżkę, która jeszcze przed momentem służyła jej do mieszania zasmażki i wsunęła ją chłopcu w zęby. Ręce ułożyła pod głową, aby uderzając nią w podłogę nie nabawił się wstrząśnienia mózgu. Wszystkie te czynności wykonała w bardzo krótkim czasie, nie raz miała styczność z napadami padaczkowymi. Jej nieżyjąca już matka cierpiała właśnie na tą chorobę i za każdym razem, gdy nadciągał taki atak robiła wszystko, aby nic poważnego jej się nie stało. Teraz niczym za dotknięciem rozżarzonego pręta, ocknęła się z chwilowej tępoty umysłu i zastosowała wszystkie czynności, jakich się nauczyła, w stosunku do swojego syna. To właśnie w momencie, kiedy próbowała jakkolwiek zaradzić napadom drgawek zauważyła coś, co przeraziło ją bardziej niż wszystko, czego była świadkiem do tej pory.       
            Kąt oka wychwycił w drzwiach kuchni ciemną, barczystą sylwetkę, z jasnymi długimi włosami. Kształt wydawał się należeć do rosłego i mocno zbudowanego mężczyzny.  Gdy spojrzała w tamtą stronę, cień zniknął a okna i drzwi w całej okolicy otworzyły się z niebywałą siłą. Wszystkie szyby powylatywały z framug a zawiasy popękały. Odłamek szkła z kuchennego okna pokaleczył twarz kobiety, która klęczała w kuchni przy swoim synu. – Gdybyśmy później spytali Sarę, bo właśnie tak miała na imię, o więcej szczegółów tajemniczej postaci, przysiągłby na własny honor, że włosy mężczyzny były niemal białe, nie siwe, lecz najzupełniej w świecie białe. – W innym domu kawałek szkła zabił samotnego mężczyznę, który siedział przy telewizorze. Gdzie indziej odłamek z pękających zawiasów drzwi uderzył z całym impetem w rękę ojca trójki dzieci. Kości mężczyzny pękły, jakby stworzone były nie z twardego materiału a ze zwykłego lodu. Ból przeszedł całe ramię i z początku pomyślał, że obrażenia są dużo poważniejsze. Gdy spojrzał w dół odkrył, że przez najbliższy miesiąc będzie zmuszony nosić gips. Dzieci nie będą zadowolone z faktu, że nie weźmie ich na ręce, ale było to o wiele lepszym zakończeniem, niż gdyby miał całkowicie pożegnać się z dłonią.  W miasteczku zapanował totalny chaos a telefony do wszystkich służb ratunkowych rozdzwoniły się z intensywnością, jakiej te do tej pory nie poznały. Niezrozumiałe zajście spowodowało totalną panikę i dezorientację służb, które nie wiedziały, do których wezwań mają udać się w pierwszej kolejności.
– Przyślijcie karetkę na Haller Street 1447, mój syn miał atak padaczki. Jest cały czas nieprzytomny... Proszę niech ktoś szybko przyjedzie. – Sara desperacko próbowała wezwać pomoc, wciąż tuląc do piersi Terrego, od czasu do czasu sprawdzając czy oddycha i ma puls.
– Spokojnie proszę pani, za moment pojawi się tam karetka, proszę usiąść przy synu i ułożyć go w pozycji prawidłowej. Wie pani... – Kobieta, instruująca matkę, nie zdążyła zadać do końca pytania, gdy ta po prostu odłożyła słuchawkę.
            Do czasu przyjazdu karetki, Sara trwała przy swoim dziecku, trzymając jego głowę na kolanach. Wolała żeby obudził się widząc znajomą twarz przy sobie niż pustą kuchnię. Zdezorientowany z pewnością zacząłby krzyczeć i płakać, sanitariusze z pewnością trafią pod właściwy adres, nie powinna go zostawiać bez opieki.

***

– Panie komisarzu, na zapleczu kogoś mamy. – Policjant, który właśnie wszedł do sklepu udał się natychmiast w stronę pomieszczenia gospodarczego, do którego zawołał go jeden z podwładnych.
– Zginęło coś? – Spytał, wchodząc za kotarę oddzielającą zaplecze od reszty sklepu.
– Na pierwszy rzut oka niczego nie brakuje, kasetka jest pełna. Nie wiemy czy nie trzymał czegoś kosztownego tutaj, ale z pierwszych oględzin wygląda na to, że wszystko jest na swoim miejscu.
– Co tutaj zaszło?
– Nie wiemy, co mogło się stać, ale jedno jest pewne. Ten facet jest trupem i leży tutaj przynajmniej pół dnia. Jeszcze tego popołudnia kilka osób twierdzi, że widziało sklepikarza jak odbierał towar od dostawcy i kłócił się z nim. Podobno przywiózł mu o wiele mniej towaru niż ten zamówił, z pewnością nie był zachwycony z takiego obrotu sprawy. Klienci mogliby pójść do konkurencji.
– Znajdźcie mi tego dostawcę i na wczoraj chcę mieć go w pokoju przesłuchań, rozumiemy się?! – Komisarz spojrzał na ciało denata, próbując z powierzchownych oględzin wywnioskować, w jaki sposób zmarł. Nic nie mówiło mu, co może być przyczyną śmierci sklepikarza.
– Obawiam się, że nic to nie wniesie do sprawy a jest wręcz niewykonalne. – Stwierdził podwładny, czekając na reakcję przełożonego.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie potraficie znaleźć jednego człowieka? – Oburzenie, z jakim powiedział to komisarz Burnett sprawiło, że reszta policjantów tłocząca się na zapleczu i we właściwej części sklepu, spojrzała z zainteresowaniem na rozmówców.
– Nie o to tutaj chodzi komisarzu, widzi pan... – przerwał na chwile mężczyzna, przełykając głośno ślinę i zastanawiając się jak w najłagodniejszy sposób powiedzieć wszystko, o czym zdążył się dowiedzieć. – Świadkowie twierdzą, że towar do sklepu dostarczał niski krępy człowiek, z beretem jednej z hurtowni w Portland.
– No to skoro aż tyle wiecie, to chyba nie jest wielkim problemem odnalezienie go.
– Oczywiście gdyby nie fakt, że tym dostawcą jest nieżyjący od trzech miesięcy mężczyzna, który zginął w wypadku samochodowym.
– Chyba sobie kpicie, funkcjonariuszu.
– Obawiam się, że żarty dzisiejszego wieczora mnie się nie trzymają. – Szybko skwitował, jakby od dłuższego czasu układał sobie w głowie to zdanie.
– Przecież duchy nie dostarczają towarów. I nie wykłócają się ze sprzedawcami. – Komisarz zaśmiał się z dowcipu, jaki udało mu się powiedzieć. Jednak reszta policjantów zachowała powagę na twarzy, jakby zapewnienia przełożonego nie były dla nich wystarczające.
– Okej, Pit – zwrócił się nieco ciszej komisarz do policjanta, który odpowiadał mu na wszystkie pytania. – Wiem, że zbliża się Halloween, jednak wolałbym, żeby takie historie nie krążyły po miasteczku. A tym bardziej po komisariacie. Nawet nie wiesz jak ludzie są podatni na takie opowiastki. Teraz bardzo ładnie cię proszę, abyś dokładnie sprawdził, o co chodzi z tym dostawcą i nie opowiadał więcej takich bajek, dobrze?
– Już to zrobiłem. Dzwoniłem dziesięć minut temu do firmy przewozowej, która zawsze dostarcza towary do tego sklepu. Stwierdzili, że nie pracuje u nich nikt o rysopisie, jaki podałem. Chwilę później powiedzieli mi, że mieli takiego pracownika, ale zginął w wypadku…
– Przestań mi pieprzyć głupoty. – Upomniał go Burnett. – Za moment masz pojawić się na posterunku i obdzwonić wszystkie firmy przewozowe i znaleźć mi tego kolesia. Jeśli nie pracuje w tej firmie, do której dzwoniłeś, to pewnie zatrudniony jest gdzie indziej. – Policjant spojrzał na Komisarza ze zdziwieniem, po czym przytaknął głową i wyszedł z zaplecza.
– Piter! – Krzyknął za nim komisarz. Policjant chwilę później znów pojawił się w drzwiach.
– Ale najpierw powiedz mi jak zginął ten facet.
– W zamrażalniku, przy mrożonkach i mięsie.
– A krew? Przecież wokoło powinno być masę krwi. Wyparowała?
– Ten, kto to zrobił postarał się, aby wszystko wyglądało jak najbardziej przerażająco. Widzi pan ten kanał, koło nogi stołu na mięso. To właśnie tam spłukał całą krew a następnie osuszył ciało. Nie mało się nad tym napracował. Widać, że przyszedł tutaj wyjątkowo dobrze przygotowany. Niech pan popatrzy na skraj cięcia. – Burnett pochylił się nad zwłokami.
– Ani kawałka poszarpanego mięsa czy skóry. Jedno pewne cięcie. – Skwitował podnosząc się z klęczek. – Jakieś ślady? Odciski palców, butów, włókna? Cokolwiek?
– Technicy pracują nad tym, ale nie spodziewałbym się niczego na pana miejscu. Jeśli, ktoś pofatygował się z krwią, oczyszczeniem twarzy do samej kości, nie powinien przeoczyć takich drobnostek jak odciski czy nawet najmniejszy włosek.
– Widzisz Pit, tutaj z tobą się nie zgodzę. Na miejscu każdej zbrodni zostaje coś, co należy do sprawców przestępstw. Dlatego morderca jest tylko człowiekiem a ci nie mogą pamiętać o wszystkim. Poza tym mógł zostawić jakąś wizytówkę, coś, co by go identyfikowało.
– Myśli pan, że możemy mieć do czynienia z seryjnym mordercą? – Zdziwił się funkcjonariusz.
– Wszystko jest możliwe. Na pewno coś po sobie zostawił, musimy tylko odkryć, co to takiego.
– Miejmy taką nadzieję. W przeciwnym razie będzie miał pan ciężki orzech do zgryzienia.
– Niech twoi koledzy, przeszukają cały sklep i mieszkanie na górze także.
– A czego właściwie mają szukać?
– Wszystkiego, co na pierwszy rzut oka tutaj nie pasuje. Figurek, obrazów, listów, papierków. Wszystkiego. Każdy zakamarek tego sklepu i innych pomieszczeń ma być obejrzany przez dwójkę a nawet trójkę policjantów tak, aby coś nie umknęło jakiemuś żółtodziobowi. Zrozumiano?
– Oczywiście.
– A ty zajmij się tym naszym duchem. Chcę mieć jak najszybciej rezultaty waszych działań na biurku. Nie życzę sobie, żeby jakiś idiota z zapędem mordercy buszował po Fullshvill.

                                                                       2.
            Oczekiwanie na pogotowie było niczym katorga, każda minuta niepewności o stan zdrowia swojego syna, sprawiała, że pani Willson, stawała się coraz bardziej rozdrażniona i zdezorientowana. Kiedy było słychać wycie syren nadjeżdżającego ambulansu, chłopiec do tej pory całkowicie nieprzytomny, zaczął się niespokojnie ruszać.
– Mamo, wpuść go do domu.
– Synku? Terrence...
– Dlaczego nie chcesz go wpuścić do domu? Mamo, dlaczego nie... – Chłopiec z zamkniętymi oczyma, miotał się w ramionach matki, próbując się podnieść.
– Kogo mam wpuścić Terry?
– Mamo no wpuść pana Chalplama do domu, on chce tylko...
– Boże, Terry. – Kobieta przestraszona, z niepokojem wpatrywała się w majaczącego syna, czekając, co takiego chce tylko pan Chalplam.
Doskonale znała to nazwisko. Stary Boyld uważany był za pokręconego staruszka ze zbyt wybujałą fantazją i dziecinnym zachowaniem. Tym bardziej zastanawiało ją, dlaczego wspomniał właśnie o nim. – Jednak odpowiedź nie nadchodziła. Widać było, że chłopiec znów zatopił się w odmętach nieświadomości.
– A może w ogóle nie był świadomy tego, co mówi, może to tylko majaczenie. – Próby racjonalnego wytłumaczenia sobie dziwnych słów syna tak bardzo zaprzątnęły głowę kobiety, że nawet nie zorientowała się, kiedy do domu weszli sanitariusze.
– Pani Willson, czy syn kiedykolwiek wcześniej miał już napady padaczkowe? – Spytał sanitariusz, który niczym za dotknięciem różdżki, wyrósł zza pleców kobiety. Niemogąca pozbierać myśli, z początku nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi do niej mężczyzna.
– Czy syn, już miał w przeszłości ataki padaczki? – Powtórzył drugi z sanitariuszy.
– yyy chyba nie... To znaczy, na pewno nie miał.
– Obudził się, gdy pani przy nim siedziała, lub coś mówił?
– Nie... Znaczy tak, coś mamrotał. Ale nie mogłam go w ogóle zrozumieć.
– Dobrze, zabierzemy go teraz do szpitala na badania. Jeśli nie ma pani, w jaki sposób dostać się do naszej placówki, może pani pojechać karetką.
– Przyjadę za moment samochodem tylko spakuję rzeczy dla syna. Gdzie mam się z nimi zgłosić?
– Na izbę przyjęć do szpitala świętego Ignacego.
– Panią też trzeba obejrzeć. Na to skaleczenie z pewnością pójdą z trzy szwy. – Sara spojrzała na mężczyzn, nie zdając sobie sprawy, o czym mówią.
– Pani policzek. – Dopowiedział drugi, wyjaśniając natychmiast sprawę.
– Może mi pani powiedzieć, co się stało?
– Nie mam najmniejszego pojęcia.
– Kiedy tutaj jechaliśmy, widzieliśmy wybite okna w całej dzielnicy. – Kobieta ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy i z tępotą wpatrywała się w sanitariusza. – Może to jakieś lokalne tornado, jednak dziwi mnie, że nastąpiło o tej porze roku, kiedy jest szczególnie mroźno. Mniejsza z tym, proszę być spokojną o swojego syna, najwyraźniej nic poważniejszego mu się nie stało. Mam nadzieję, że kilka badań wyjaśni przyczynę tego ataku.
            Gdy ambulans z jej synem zniknął z pola widzenia a niemrawo teraz wyjąca syrena ucichła, kobieta zaczęła uwijać się niczym w ukropie. Najszybciej jak tylko jej się udało pozbierała z ziemi największe kawałki szkła i wrzuciła je do kosza na śmieci. Kiedy zaważyła, że sytuacja ma się podobnie w salonie i pokojach sypialnych, zrezygnowała ze sprzątania skorup porozrzucanych po całej podłodze i podeszła do szafy w sypialni syna, z której wyjęła pidżamę, kilka ubrań, a z toaletki w łazience mydło, szczoteczkę, pastę i kilka innych rzeczy. Gdy wychodziła z domu, omiotła jeszcze raz ogrom zniszczeń. Z zewnątrz dom wyglądał jeszcze makabryczniej niż w środku. Zamykanie drzwi przy takim stanie rzeczy, był niepotrzebny. Każdy włamywacz bez trudu dostałby się do środka przez powybijane szyby i zniszczone framugi. Nim wsiadła do samochodu pomyślała o tym, że kilkaset dolarów z funduszu remontowego, z pewnością wypłynie z konta.
            Jadąc do szpitala świętego Ignacego, położonego na drugim końcu miasteczka, odkryła, że w całej okolicy sprawa miała się w identyczny sposób. Setki powybijanych szyb i zniszczonych drzwi, sprawiały, że dzielnica wyglądała teraz jak getto. Gdyby, ktoś z przejezdnych zajrzał w te rejony, skutecznie zostałby zniechęcony do pozostania w Fullshvill.
            Może to i dobrze.
                                                                       3.
            Nim poznamy dalsze losy Terrego, Sary, komisarza Burnetta i Pitera, rozejrzyjmy się wokół miasteczka. Za moment z gęstej mgły spowijającej okoliczne drogi i bezdroża wyłonią się kolejni bohaterowie, bez których opowieść może nie być aż tak bardzo interesująca. Jedni pojawią się zamierzenie, inni z kolei zrządzeniem losu staną na drodze tajemniczej siły. Ale czy aby na pewno? Nie zawsze to, co z pozoru wygląda na przypadkowe, właśnie takim może być. A co jeśli tajemnice nie zostaną odkryte? Czy chcielibyśmy, aby mały Terry wraz z matką, wciąż na nowo przechodzili koszmar, czy oby na pewno to zwykły koszmar, z którego można się wybudzić? Masa pytań, które mogą przerosnąć nie tylko bohaterów, ale i samego autora, nagromadzi się by dać upust mocom, z którymi powinniśmy walczyć. Z którymi walka jest konieczna.
                                                                       4.
Mgła gęstniała coraz bardziej, pożerając na początku okoliczne pola i łąki, by w ostatecznym swym majestacie pokryć wszystkie drogi wyjazdowe wokół Fullshvill. Z minuty na minutę robiło się coraz gorzej. Na początku widoczność spadła do dziesięciu metrów, potem do trzech a gdy osiągnęła szczyt swoich możliwości, wchodzący w nią człowiek nie widział swojej ręki wystawionej tuż przed nosem. Mieszkańcy nie mają najmniejszego pojęcia o tym, co tutaj się dzieje, lecz gdy tylko przyjdzie świt i pierwsze emocje opadną, wszystko stanie się jasne.       Nim jednak to nastąpi na trzech z czterech dróg wjazdowych pojawili się ludzie. Od wschodniej strony był to mężczyzna zakapturzony i ubrany niemal w całości na czarno. Wyjątek stanowił jedynie kolorowy plecak, który ze sobą zabrał. Szedł żwawym krokiem w stronę centrum, jak gdyby doskonale znał cel, do którego zmierzał. Z ruchów tego człowieka wnikliwy obserwator, wywnioskowałby, że ów mężczyzna jest stanowczy i wie, co robi. Pomimo zapadających ciemności i ponurej aury otoczenia, nie rozglądał się na boki. Cichy szelest liści poruszanych przez delikatny wiatr i głośne pohukiwania sowy, nie robiły na turyście żadnego wrażenia. – Skąd wiem, że człowiek nie pochodzi z Fullshvill? Nie mam o tym bladego pojęcia. Dlatego właśnie, że wciąż nie wiemy nic więcej o nim, musimy przyjąć, że przybył do miasteczka, jako ktoś zupełnie obcy. Tak samo przedstawię wam kolejnych bohaterów. Dopiero, gdy poznamy ich bliżej, będziemy mogli stwierdzić, kim są i z jakich powodów się tutaj znaleźli. – Wracając do naszej tajemniczej postaci, po niecałych pięciu minutach, w których to razem z nim wędrujemy, mężczyzna zatrzymuje się na środku drogi i odbiera wibrującą w kieszeni komórkę. Jest to jeden z najnowszych modeli smartfonów, jakie wyszły w tym roku. Szybkim przeciągnięciem palca po wyświetlaczu, przyjmuje połączenie i bez słowa, przytyka słuchawkę do ucha. Chcielibyśmy usłyszeć, choć skrawek z rozmowy, jednak mężczyzna z powagą na twarzy słucha tego, co ma mu do powiedzenia osoba po drugiej stronie łącza, po czym nie odpowiadając ani słowem, rozłączą się i wyrusza w dalszą drogę. Chcemy zostać na dłużej, poznać jego cele jak i jego samego, lecz czas nagli a gdzieś na kolejnej drodze pojawiają się inni ludzie, którzy mogą być równie interesujący jak nasz nieznajomy.
Więc unosimy się wysoko nad miasto, tracąc je całkowicie z oczu i spokojnym lotem sokoła czatującego na swoje ofiary przenosimy się w inny zakątek Fullshvill. Gdy dolatujemy do właściwego miejsca i zniżamy się na wysokość, do której docierają wszystkie dźwięki, uświadamiamy sobie, że trafiliśmy w sam środek dość interesującej rozmowy dwojga ludzi.
– Danny chyba nie sądzisz, że jestem kretynką? – Spytała oburzona dziewczyna przystając na poboczu drogi i gestem uświadamiając swojemu towarzyszowi, że oczekuje od niego natychmiastowej odpowiedzi. Ten nie zwracając na nią w ogóle uwagi, idzie spokojnie przed siebie.
– Danny! – Krzyknęła po raz kolejny dziewczyna, wyrażając złość, jaka ją opanowała.
– Co chcesz żebym ci powiedział?
– Uważasz mnie za kretynkę? Myślisz, że nie wiem, co się święci?
– Skoro wiesz to, czemu wciąż zawracasz mi dupę? Przecież ty zawsze wszystko wiesz lepiej, prawda? Wszystko wiedząca Jane O’Malley, czy nie tak nazywali cię na podwórku znajomi, z którymi próbowałaś się bawić? – Kąśliwość, na którą pozwolił sobie chłopak, wykraczała poza ramy tego, co do tej pory sobie ustalił. Kiedyś dał jasno do zrozumienia, że potrafi znieść wiele i może właśnie przez to teraz ma takie urwanie głowy. Mógł być wtedy prawdziwym mężczyzną i postawić na swoim. Ale kiedy pierwszy raz zaczęli się ze sobą kłócić, był zbyt zakochany w uroczej Jane, by pozwolić sobie na coś więc niż ciche przytakiwania i obiecanie zmiany swojego nastawienia. W trakcie dwóch lat, które ze sobą spędzili problem narósł do takich rozmiarów, że w tym momencie poważnie zastanawiał się nad przyszłością i wspólnym życiem, które tak zaciekle planowali. Z początku myślał, że przyszłą rodzinę będą planowali wspólnie, teraz taki stan rzeczy nie zaprzątał mu nawet głowy, to Jane przejęła całą inicjatywę a Danny jak do tej pory dostosowywał się grzecznie do tego.
            Wspólne wakacje również były jej pomysłem. Wybrali się na nie dość późno, bo dopiero w połowie września, jednak pogoda była na tyle zachęcająca, że długo planowane wolne stało się faktem dokonanym. Pakowanie walizek nie zajęło im zbyt dużo czasu, niecałe dwie godziny później siedzieli w Chevrolecie Malibu z 1997 roku, który jakiś sprytny kolekcjoner przerobił na wersję z zamykanym dachem. – Patrząc z boku, można by pomyśleć, że takie wyjście jest dość szalone, jednak zasiadając za kierownicą, dostrzegało się komfort, jaki z tym się wiązał. – I niewiele się zastanawiając wyruszyli przed siebie bez jakiegokolwiek celu. Jane przejęła mapę stanu, wyciągniętą ze schowka samochodu i to właśnie ona wyznaczała trasę ich wycieczki. Przez głupotę Dannego i trasę Jane, znaleźli się w Fullshvill bez swojego środka transportu, który został trzy kilometry za ich plecami. Brak zapasowego koła, zrekompensowałby pewnie płyn do uszczelniania opon, jednak braku skrzynki z kluczami nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. Najzwyczajniej w świecie Jane wzięła ją do domu i zapomniawszy odłożyć we właściwe miejsce po prostu ją tam zostawiła.
– Oj mój drogi nie wymigasz się od odpowiedzi. Chcę wyraźnie usłyszeć od ciebie czy spotykasz się z tą wytapetowaną gówniarą?
– Co takiego chcesz usłyszeć? – Zdziwił się Danny, który nie do końca rozumiał cel, do jakiego zmierzała rozmowa.
– Nie udawaj głupszego niż jesteś. Doskonale wiesz o czym mówię i twój nagły atak zaniku pamięci, nic ci tutaj nie pomoże. Powiedz wprost, widujecie się czy nie?
– Jane, co znów strzeliło ci do głowy?! Jesteś cudowną, piękną i mądrą kobietą a wygadujesz takie rzeczy. Po raz kolejny chcesz zwątpić w moją wierność?
            Jane spojrzała na swojego chłopaka w taki sposób, że gdyby wzrok miał zabijać, niemal na pewno padłby trupem właśnie w tym miejscu. Teraz gdy obaj przypatrywali się sobie wzajemnie, Danny pojął o co chodzi jego dziewczynie i nie mogąc wytrzymać nawet sekundy, parsknął donośnym śmiechem, czym jeszcze bardziej ją rozwścieczył.
– Jeśli tak stawiasz sprawę – zaczęła, odwracając się plecami i ruszając z powrotem – to miej pewność, że nie mam ochoty zostać tutaj z tobą ani sekundy dłużej.
– Skarbie zaczekaj. Chcesz mi powiedzieć, że przez całą drogę, te wszystkie fochy i głupie odzywki, spowodowane były tym, że uważasz Klaudie za moją kochankę?
– A nie jest tak?
– Nie – Stwierdził, już z o wiele większą powagą na twarzy. – Widzisz moja droga, Klaudia to znaczy sekretarka, która pracuje w tej samej firmie co ja, jest lesbijką i to stu procentową.
– Jasne, mówisz tak żebym dała ci spokój i tyle.
– Widzę, że nie ważne co powiem, ty i tak będziesz wiedzieć swoje. Więc po co do cholery wciąż zadajesz mi te pytania, skoro jesteś tak pewna wszystkiego?
– Bo uważasz mnie za głupią. Chcesz w spokoju robić to co mogłeś do tej pory. Omamiasz mnie wytłumaczeniami i myślisz, że to w porządku. Że miło mi się patrzy, jak pożerasz wzrokiem sekretarkę, a gdy pewnie nadarza się do tego okazja, nie tylko wzrokiem.
– Jane! Przestaniesz?! – krzyknął na nią Danny, nie chcąc już więcej słuchać jej durnych historyjek i zazdrosnych wywodów. Dziewczyna mimo, to wciąż wypominała mu, jakim to jest niewdzięcznikiem i egoistą. – Dość tego! Gdy wrócimy do domu, wynosisz się z mojego domu! Z nami koniec, rozumiesz.
            Słowa jakie wypowiedział Danny, uderzyły w nią z taką siłą, że aż zaparło jej dech w piersi. Oszołomiona stała na środku jezdni, wpatrując się w byłego już chłopaka, z zupełnym niedowierzaniem. Ale nie tylko ona czuła się źle, po słowach, które padły. Danny wciąż ją kochał i z bólem serca, patrzył jak właśnie zakańcza ich związek, raniąc zarówno Jane jak i siebie.

            Mimo, że nie wszystko zostało wyjaśnione i do końca nie wiemy co stanie się z parą, musimy brnąć dalej, żeby wyjść naprzeciw ostatnim podróżnikom. Czasu niestety jest zbyt niewiele, żeby pozostać w jednym miejscu na dłużej.

            Przeniesiemy się wreszcie na trzecią drogę. Poznamy za chwilę, kolejnych bohaterów, którzy chcąc lub nie chcąc, pojawiają się w Fullshvill. Musimy uzbroić się  w odrobinę cierpliwości, ponieważ mgła zgęstniała tak bardzo, że nie widać przez nią dosłownie nic. Oczekiwanie przedłuża się chwilkę i już widzę jak wielu chciałoby opuścić parę linijek, żeby wreszcie dowiedzieć się kim będą przybysze, jednak nalegam żebyście trzymali się wyznaczonej ścieżki i krok po kroku podążali po niej w napięciu oczekując na nagrodę.
            Z mgły wyłania się pojazd, który na pierwszy rzut oka porusza się po drodze o wiele za szybko, jak na warunki pogodowe. Odgłos silnika wzrasta do ryku, który mógłby wydobyć się z gardzieli wielkiego stwora i niemal natychmiast cichnie. Samochód zbyt gwałtownie skręca i wpadając w poślizg wylatuje z trasy wprost na pole pełne zboża, zaczynając koziołkować. Jeśli kierowca przeżyje będzie niebywały wręcz szczęściarzem. Skupiając się na dachującym samochodzie, niemal przeoczylibyśmy drugi pojazd, który pojawił się na szosie. Z zewnątrz nie nosi nawet najmniejszych oznaczeń, w przeciwieństwie do poprzednika, na którym widać wyraźne logo policji z Portland. Gdy przypatrzymy się dokładniej, za szybą pojazdu, zauważymy dwie sylwetki, spokojnie wpatrujące się w zniszczony samochód.
– Wiedziałem, że to dobry pomysł. – Przechwalał się pasażer. Był ubrany w strój w całości pomarańczowy a na piersi, widniało logo zakładu karnego w Portland.
– Miałeś rację, ale jeśli ci dwaj są cali i zdrowi, to nie jest koniec naszych kłopotów. – Pasażer nie odpowiadając wyszedł z samochodu i ruszył w stronę wraku.
– Hej szybki Bill, nie zapomniałeś o czymś? – Kierowca wydawał się być zadowolony z określenia jakie użył. Najprawdopodobniej nadana mężczyźnie ksywa, w idealny sposób odzwierciedlała jego temperament.
– Mam na imię Roy i zamiast gadać, może ściągnąłbyś wreszcie te kajdanki?
– Doskonale wiem jak masz na imię. Nie musisz mi tego przypominać, w końcu to dzięki mnie udało nam się tutaj dotrzeć i jak na razie, a wszystko na to wskazuje, jesteśmy względnie bezpieczni.
– O ile mundury nie będą o trzy numery za małe, mądralo. – Sprostował Roy podchodząc do towarzysza aby ten zdjął mu kajdanki.
– Wiesz, może zostawię na twoich nadgarstkach, te stylowe bransoletki. Pasują do ciebie jak ulał.
– Zabawne – odpowiedział mężczyzna nachylając się do przodu.
            Chwilę później, bez krępujących kajdanek, dwaj mężczyźni szli spokojnie w stronę wraku. Po ich ruchach, można by wywnioskować, że są niemal pewni iż gliniarze leżący w radiowozie są martwi. Intuicja ich nie myliła. Gdy tylko znaleźli się przy wraku zauważyli jednego z mężczyzn, który najzwyczajniej w świecie nie oddychał. W głowie denata widniała wielka dziura, która z pewnością zabiła by słonia, więc i mężczyzna nie miał z nią żadnych szans. Drugi policjant był wciśnięty za fotel kierowcy, jak gdyby przykucnął tam, chwilę przed samym wypadkiem.
– Widziałeś Nicolas? Chłopaki chyba bawili się, kto zginie jako pierwszy – roześmiał się Roy, wyciągając głowę z wraku samochodu. – I zgadnij, kto wygrał?
– Twoja matka, w celi z orangutanem?
– Ty nie bądź taki do przodu. – Zakomenderował mężczyzna, purpurowiejąc na twarzy ze wściekłości.
– Więc, może zamiast gadać głupoty, pomógłbyś mi wyciągnąć go ze środka, co?
            Roy nie chcąc więcej wdawać się w kłótnie, podszedł od drugiej strony do samochodu i wraz z kompanem, wyciągnął nieżywego gliniarza z wraku.
            Piętnaście minut później, przestępcy ubrani byli w policyjne mundury, a ich właścicieli, przebrali w więzienne łachmany.
– Więc ruszamy do miasteczka, opowiedzieć jakąś ładną bajeczkę, co? – spytał Roy, wskazując trzymaną w dłoni kaburą na znak Fullshvill.
– Z ust mi to wyjąłeś – odpowiedział Nicolas, ruszając w stronę samochodu, którym się tutaj dostali.
            Na tym kończymy przedstawianie naszych bohaterów. Unosimy się więc wysoko ponad drzewa. Teraz mamy obraz na wszystkie drogi i wszystkich niespodziewanych gości. Odwracamy się i niespiesznie ruszamy w stronę centrum miasteczka.  Po niespełna dwustu metrach, nagle, zza naszych pleców słychać dwa strzały. Oba z różnych miejsc, jednak synchronizują się ze sobą niemal idealnie. Jesteśmy pewni co do tego, że padły one z dwóch, leżących nieopodal siebie dróg. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, nie widać nic. A powrót jest zbyt niebezpieczny…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz